Kuroshitsuji fanfiction opowiadania pl Kuroshitsuji blog<\a>Ciel Phantomhive<\a>Sebastian Michaelis

niedziela, 17 września 2017

Opowiadanie. Kuroshitsuji, Ulotność cz. 4


                Mallcote przez chwilę stał, wydawał się nieco zszokowany, ale momentalnie powrócił do siebie, poprawiając okulary na nosie. Niespodziewany powrót dwójki pionków jej Królewskiej Mości wyczerpał swoją moc elementu zaskoczenia. Uciekł wzrokiem od władczej pary oczu młodego hrabiego i odruchowo zatrzymał się na jego kamerdynerze, którego obecność z jakiegoś powodu przyprawiała go o dreszcze. Nie wiedział, co było powodem takiego zachowania. Stanowczo zganił się w duchu za taki akt tchórzostwa. Przecież to jedynie człowiek o niespotykanej barwie oczu. Będzie go musiał o nią później zapytać. Ciekawe, czy to rodzinna przypadłość.  Jako lekarz medycyny nie może zignorować taki przypadek! Może nawet za odpowiednią zapłatą zgodzi się na parę badań? Ręka odruchowo przeczesał czarne włosy i już był gotów ponieść odpowiedzialność za swoje niedopatrzenie.
                – Proszę wybaczyć, już panów prowadzę – zaprosił ich szerokim gestem dłoni, aby udali się do sali oddalonej zaledwie o dwojga drzwi od tej, w której się teraz znajdowali.
                Nie bał się, nie miał czego. Spokojnie poruszał się w dobrze znanym sobie terenie, co zauważył młody hrabia, trzymając się nieco na dystans za powiewającym z tyłu ich przewodnika białym kitlu.
                – Nie widziałem pana wcześniej w tym stroju – rzucił Ciel, pozwalając, aby jego myśli wybrzmiały w korytarzu.  Ciotki zresztą też nie widział, zawsze otaczała się swoją ukochaną czerwienią, aż ciężko mu było wyobrazić, że ona tak samo, jak Mallcote i reszta, w pracy wyglądali zupełnie inaczej niż w domu i na przyjęciach, gdzie pokazywali światu swoją druga twarz.
                – Proszę mówić mi James – odwrócił się na chwilę, darząc ich ciepłym uśmiechem – używam go tylko tutaj, przy sekcji i w szpitalu, w trosce o dobro pacjentów.
                – Nie spoufalam się ze współpracownikami – odpowiedział sucho Ciel, aż Mallcote jęknął w duchu. Czy ten dzieciak zawsze był taki gburowaty i oschły? Ile by nie próbował go do siebie zachęcić, zawsze kończyło się to fiaskiem.
                – Jak często odzież robocza jest poddawana czyszczeniu? – zainteresował się Michaelis, a pytanie bruneta ponownie zbiło nieco Jamesa z tropu. Przez chwilę tylko popatrzył się na niego jak na idiotę, nie mogąc nic powiedzieć.
                – Przynajmniej raz w tygodniu. W razie potrzeby, częściej. Co to ma wspólnego ze śledztwem?
                – Proszę o wybaczenie, moje pytanie było niestosowne – odpowiedział z pełną kurtuazją w głosie kamerdyner. Mallcote odniósł wrażenie, jakby patrzył się na rękawy jego płaszcza i nieco niezgrabnym ruchem przysunął do siebie zaplamiony skrawek materiału, tak, aby był dokładnie między jego tułowiem, a ręką. Bądź co bądź, uwaga wprawiła go w znaczący dyskomfort, ale ku jego wybawieniu, właśnie dotarli do sali, zza której dolatywał monotonny głos prowadzącego, objaśniający studentom poszczególne części, bogato przeplatając swój wykład łacińską nomenklaturą.
                Niemal na samym wejściu Ciela uderzył w nozdrza charakterystyczny zapach, który był dość przykry. Nie było jak od niego uciec, więc postanowił nie robić zbędnego zamieszania i powoli oddychał przez nos. Po kilku spokojnych oddechach poczuł, że coś zaczyna się niepokojącego z nim dziać, łudząco przypominającego niedawne ataki. Rosnąca wściekłość nie pozwoliła mu zawrócić, dlatego postanowił, że najwyżej otoczenie wyciągnie nieco mylne wnioski, ale nie miał obecnie lepszego wyjścia. Zasłonił twarz rękawem płaszcza i starał się oddychać przez materiał, licząc, że mu to jakoś pomoże opóźnić pojawienie się dolegliwości, albo w najbardziej optymistycznym wariancie, ukryć.
                Michaelisowi również nie umknął charakterystyczny zapach. Czujnym wzrokiem rozejrzał się po środku, zatrzymując się wzrokiem na dłużej na dość specyficznej maszynie, a wyraz jego twarzy zdawał się wskazywać, że widzi ją po raz pierwszy. Nie umknęło to bynajmniej Mallcote’owi.
                – To jedno z naszych najnowszych osiągnięć. Natrysk do spryskiwania pomieszczeń szpitalnych fenolem. Ten model tutaj jest taki sam, jak w izbach operacyjnych w szpitalu. Odkąd zaczęliśmy polegać na tym znamiennym odkryciu, śmiertelność po interwencjach chirurgicznych znacząco spadła! – opowiadał z przejęciem.
                – Jakie jest stężenie tego środka? – zapytał Sebastian, chcąc wciągnąć bruneta do rozmowy, tym samym odwracając jego uwagę od Ciela. W tym czasie mógł spokojnie się rozejrzeć i ukryć narastające duszności, a nawet jeśli nie skorzysta z okazji, to intuicja podpowiadała Michaelisowi, że to może się mu później przydać. Zawsze był ciekaw wszelkich nowinek. Ponadto, ciekaw był zachowania podejrzanego. Zaginął istotny dowód w sprawie, a on potrafi z takim spokojem opowiadać o stosowanych medykaliach. Jego psychika pociągała niezaspokojony głód wiedzy i poznania demona.
                – To zależy, jaki efekt zamierzamy uzyskać – odpowiedział ich przewodnik – Można przeciwdziałać mikrobom, a także innym zakażeniom, niezwykle popularnym w szpitalnej rzeczywistości. Na przykład gangrena jest już o wiele rzadszym zjawiskiem, jednak z ubolewaniem muszę stwierdzić, że nadal nie wyeliminowaliśmy jej źródła i ciągle zdarzają się nam takie przypadki.
                Ciel nieco zdołał się uspokoić i podszedł do stołu, gdzie właśnie obrzucono go takimi pogardliwymi spojrzeniami, że gdyby tylko miały taką siłę, zamieniłyby go w bryłę lodu. Prowadzący chciał coś już powiedzieć Jamesowi o sprowadzaniu osób nie będących w służbie Asklepiosa w święte mury nauki, ale ten zdołał go uprzedzić, po krótce przedstawiając nowoprzybyłą dwójkę i cel ich wizyty.
                – Tak więc widzicie, ręka jest tutaj – wskazał Mallcote na bardziej przypominającą poszarpaną przez psy sztukę mięsa, niż na coś, co miało być ręką zaginionej.
                – Pan raczy sobie żartować! – zbulwersował się Ciel – przecież to wygląda, jakby już było używane co najmniej przez jakiś czas!
                – Pozory bywają mylące – odpowiedział James z pełnym spokojem, a wzrok prowadzącego wyrażał zaskoczenie, co nie umknęło czujniejszemu obserwatorowi z tej dwójki. – Najwyraźniej separacji skóry i tkanki podskórnej dokonywał ktoś mało wprawiony. Albo osoba chorowała na jakieś rzadkie schorzenie – tłumaczył spokojnie, kontynuując swój wywód.
                Ciel pod wpływem wzburzenia i silnie działającego środka nie dał rady już powstrzymywać swojego ataku, wskutek czego inspekcja została zakończona. Sebastian natychmiast pomógł mu się wydostać na zewnątrz, zresztą: on już wiedział wystarczająco dużo. Ciekawiło go jedynie, czy jego panicz również to zauważył.
                Na chwilę obecną stan chłopca poważnie go martwił. Dotychczas zdarzały mu się ataki, jednak nie aż z taką częstotliwością. Podejrzewał, że dzisiejszy został spowodowany przez obecność środka drażniącego, jednak nie musiał być jasnowidzem, aby domyślić się, w jakim nastroju panicz będzie do końca dnia.
                Pośpiesznie pożegnali się ze zgromadzonymi, na tyle, na ile wymagała etykieta i z pomocą Mallcote’a wydostali się na zewnątrz. Sebastian doskonale poradziłby sobie sam, zdając się na intuicję, jednak lekarz tak bardzo nalegał, że nie bardzo było jak pozbyć się natręta, a dla świętego spokoju i pogarszającego stanu zdrowia Ciela gotów był znieść plączącego się mężczyznę, opóźniającego go na każdym kroku.
                Dorożka powoli oddalała się od zakładu, kierując w dobrze znanym obu kierunku. Posiadłość Phantomhive leżała nieco na uboczu miasta, ze względu na swoje pokaźne rozmiary. Dla wygody mogli się zatrzymać w ich Londyńskiej siedzibie, ale Ciel nie miał na to najmniejszej ochoty.
                – Czy zauważyłeś paniczu, że nasz doktor Mallcote pokazał nam lewą rękę?
                Dwojga uważnych, niebieskich oczu uniosły się na smukłą postać kamerdynera, powracając z otępienia. Żartował sobie? Nie, to nie w jego stylu.
                – Dlaczego tak mówisz?
                – Dlatego, że przyjrzałem się dokładnie układowi mięśni. To dziwne, że lekarz medycyny sądowej nie jest w stanie odróżnić takiego, w sumie bardzo istotnego i wcale nie szczegółu – dokończył kamerdyner, dumny z siebie w głębi ducha. Był pewien, że tą wiadomością skutecznie poprawi humor młodemu paniczowi. I nie było inaczej. Ciel, najpierw lekko zszokowany, zaczął się mocno nad czymś zastanawiać.
                – To miał być blef. Na mnie – westchnął, podsumowując zaistniałą sytuację. – A więc mogę spokojnie założyć, że to on jest w coś zamieszany. Chociaż otwarcie się przyznał, że to on pozwolił ją zabrać! To nie ma sensu… – poirytowany oparł podbródek na dłoni. – A tamte ślady ubrania spod paznokci pierwszej ofiary?
                – Na pewno nie należą do niego – odparł z zadziwiającą pewnością Sebastian, chociaż dla Ciela stanowiło zagadkę, na jakiej podstawie mógł tak orzekać.
                – Gdyby nie ta cholerna dychawica! – zdenerwował się nagle Ciel, uderzając ręką w kanapę. – Gdyby nie ona, mógłbym wszystko przeprowadzić po swojej myśli. A tak, nie mogę być pewien własnego ciała! – krzyczał, a kamerdynerowi pozostało jedynie zachęcić go, aby się powstrzymał od nagłych emocji, które mogą pogorszyć jego obecny stan zdrowia.
                W dość napiętej atmosferze przekroczyli próg rezydencji, gdzie na Sebastiana czekała miła niespodzianka. Mey-Rin całkiem niedawno wróciła, a wraz z nią przesyłka, na którą Sebastian czekał. Co ważniejsze, to był kolejny krok w posunięciu śledztwa do przodu, więc gotów był nawet nie zwracać uwagi na całodniowe wybryki pokojówki. Ponadto owoce i mięso, jakie kupiła, zadowalały Sebastiana zarówno pod względem świeżości, jak i jakości, dlatego zlecił jej jak i Bardowi poukładanie zapasów w spiżarni, bo w towarzystwie blondyna pokojówka popełniała o wiele mniej rażących błędów niż w jego obecności. Sam za to zajął się przesyłką, którą Mey-Rin miała dostarczyć za wszelką cenę.
                Nawet nie zadawała pytań, że to coś to była zaledwie brunatna koperta. Sebastian ujął papier nawet na moment nie rozstając się ze swoimi śnieżnobiałymi rękawiczkami i poszukawszy w szufladzie nożyka do papieru, ostrożnie przeciął bok, aby sprawdzić zawartość koperty. Dokładnie tak, jak zaplanował, w środku były cztery bilety na jutrzejszy pokaz odbandażowywania mumii. Jutro te wejściówki byłyby nie do zdobycia, a dzisiaj zawdzięczał je głównie swojej diabelskiej zaradności.
                Owa dość nowa rozrywka stała się szalenie popularna w ostatnich czasach. Wszyscy ludzie z wyższych sfer, nawet ci, którzy nie interesowali się sprawami paranormalnymi chcieli na żywo obejrzeć to, co skrywały sarkofagi dobrze znanej im starożytnej cywilizacji przez tysiąclecia. Zarówno wytworne damy, jak i ich towarzysze tłumnie zapełniali sale co do ostatniego miejsca i z rosnącymi emocjami przyglądali się ciałom. Po ceremonii co odważniejsi wykupywali ciała, by ozdobić nimi swoje mieszkania. Makabryczne szczątki zamykano w szklanych gablotach, jednak u nikogo nie budziło to zgrozy.
                Za wszystko odpowiedzialny był doktor Pettigrew, człek wielce szanowany w swoim środowisku i słynący na cały kraj z powodu niepospolitych umiejętności i możliwości umysłu. Sebastian rozpatrywał to nieco w innych kategoriach, więc ciężko było o odpowiednią ocenę, jaką sam posiadał o tym człowieku i całej otoczce zdarzeń. Pewnym było jednak, że zmierzał pozostałe dwa bilety podarować pannie Elżbiecie i jej nieodstępującej na krok Pauli. Jeszcze dzisiaj zadbał o to, aby wysłać stosowny bilecik do posiadłości Midfordów, aby Frances i Alexis mogli być spokojni o losy ich córki.
                Był pewien, że hrabiemu wcale pomysł nie przypadnie do gustu, ale coś mu mówiło, że całe to wydarzenie mogłoby mieć związek ze sprawą znikających ludzi, zarówno z grona żyjących jak i pamięci ludzkiej. Jako szlachcice podziemia angielskiego mieli wręcz obowiązek bywać na takich „zabawach”, aby być pewnym, że wszystko jest pod kontrolą. W dodatku, upieką dwie pieczenie na jednym ogniu. Panienka Elżbieta będzie zachwycona możliwością spędzenia czasu u boku narzeczonego, którego swoim zachowaniem częściej odrażała, niż próbowała, jak to było w jej mniemaniu, oczarować. Pozostało tylko się łudzić, że będzie w tej swojej głupocie trwać, bo im mniej widziała, tym bardziej to było Sebastianowi, jak i samemu Cielowi, na rękę.
                W krótkim czasie udało mu się przygotować posiłek na kolację i ruszył wraz ze srebrnym wózkiem przez rezydencję, aby dostarczyć młodemu paniczowi niezbędnego posiłku.
                – Wejdź – rzucił mu od drzwi, gdy ledwie zapukał we framugę.
                Sebastian nie ociągał się. Cicho otworzył drzwi, wprowadził wózek i z gracją je za sobą zamknął.
                – Nie docenia mnie. Ale może to i lepiej. Szybciej popełni błąd – dzielił się swoimi przemyśleniami odnośnie sprawy Ciel. – Mam ochotę na coś słodkiego, wówczas lepiej mi się skupić. Mam niejasne wrażenie, jakby coś zaczynało się klarować.
                – W takim razie, cieszy mnie to – rzucił formułką Sebastian, jednak z takim uśmiechem i przekonaniem, że każdy, kto by go nie znał, pomyślałby, że jest to szczere i prosto z serca płynące.
                – Jak na demona przystało – uśmiechnął się lekko Ciel. – A ty co o tym sądzisz?
                – Słudze nie wypada dyskutować ze swoim chlebodawcą – odparł złośliwie kamerdyner.
                – Przestań. Dobrze wiesz, że… jesteśmy na nieco innych warunkach.
                – W takim razie, co panicz życzy sobie na deser? – zapytał lokaj, wprawiając Ciela w osłupienie.
                – Niech pomyślę… Kasztany. – dodał po dłuższej chwili namysłu. – Ale to za chwilę.
                – Wedle życzenia.
                Ciel oparł się zmęczonym ciałem o poręcz ogromnego skórzanego fotela, czekając, aż apetyczna porcja wyląduje na jego talerzu, a Sebastian upewni się, że sztućce są nieskazitelnie czyste, żeby mógł zacząć konsumować posiłek. Nigdy nie był głodny na tyle, by nie móc znieść tego całego ceremoniału. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że w głębi ducha lubił to. Nadawało to nieco bezpieczeństwa, pewnego stałego elementu w jego nowym życiu. Nieważne, co to będzie za sprawa, jak wielkie będzie czyhające niebezpieczeństwo, Sebastian i tak zawsze dokładnie powyciera mu widelczyki, nożyki i łyżeczki. W pewnym momencie martwą ciszę przerwał tłumiony wybuch wesołości chłopca, w odpowiedzi na który demon na chwilę przerwał swoje zadanie, wpatrując się w niego ze zdziwieniem i wyraźnie oczekując odpowiedzi.
                – Nic takiego, wyobraziłem sobie tylko, jak sam czynisz podobne przygotowania przed naszą Ostatnią Ucztą.
                Demon, zupełnie nie wyprowadzony z równowagi odłożył chusteczkę na bok i podsunął posiłek bliżej hrabiego.
                – Owszem, będą pewne. Ale to nie jest odpowiednia chwila. Smacznego, paniczu. Proszę zjeść wszystko – dodał, usuwając się w kąt.


Cześć! Witam wszystkich po dłuższej przerwie. Jakoś nawet wakacje mam pracowite. Nie martwcie się, ta historia również zostanie ukończona. Ciekawe, czy dobrze obstawicie mordercę! Dajcie znać, czy się podobało, to może się zmotywuję i jeszcze jeden rozdział będzie w tym miesiącu! 

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Opowiadanie. Kuroshitsuji, Ulotność, cz. 3



                Pomimo powierzonego na noc zadania, nic nie zwalniało Sebastiana z przygotowania jego paniczowi posiłku oraz filiżanki gorącego naparu, o który upomniał się hrabia tuż po przyjściu do rezydencji. Jego zniesmaczenie, a raczej olbrzymie rozczarowanie odbytą podróżą, okazał poprzez nieco lekceważące, zmęczone, samotne „Oolong”, rzucone w przestrzeń, a przeznaczone dla uszu jego wiernego kamerdynera. Teraz, gdy stał nad czajniczkiem, odmierzając skrupulatnie łyżeczki suszu, śmiał się z młodego panicza w duchu i po raz kolejny gratulował sobie wyboru ciekawego kontrahenta, z którym po prostu nie mógł się nudzić.
                Herbata Oolong charakteryzowała się tym, że liście były poddane w niewielkim stopniu fermentacji, tak, aby zachować kompromis pomiędzy herbatą czarną i zieloną, a jednocześnie uniemożliwić przypisanie otrzymanego naparu do żadnej z wymienionych poprzednio grup. Naturalnie, od stopnia fermentacji zależał kolor i smak. Ten przygotowany przez Michaelisa był koloru jasnożółtego, o słodkawym, owocowym smaku. Idealny dla wyrafinowanego podniebienia dziedzica.
                Wybór herbaty nieco kojarzył mu się ze sprawą, nad którą teraz głowił się Pies Jej Królewskiej Mości. Kompromis okazany między brakiem dowodów a koniecznością rozwiązania sprawy, z której miał do dyspozycji lekko nadpsute rozkładem zwłoki. Sam nie zastanawiał się jeszcze nad sprawą, wolał poobserwować, jak jego pan będzie się do tego zabierał. Gdyby kazał mu to rozwiązać, na pewno zdołałby, ale po co sobie odbierać przyjemność bycia widzem jednego z najbardziej porywających spektakli, jakiego mógł być uczestnikiem i świadkiem? Każdy jego ruch w prosektorium miał ściśle określone zadanie. Nawet, jeśli teraz nie poinformuje Ciela o swoich przemyśleniach, na pewno przydadzą się one później.
                Dopiero zaczynała się pora obiadowa, więc Sebastian miał jeszcze chwilę, aby przyrządzić posiłek, ale przedtem musiał zanieść paniczowi jego herbatę, upewnić się, czy służba nie wysadziła przypadkiem jakiegoś skrzydła rezydencji oraz czy Bard nie postanowił przypadkiem wykazać się swoimi umiejętnościami szefa kuchni i nie zniweczył jeszcze rano przygotowanego mięsa na pieczeń, którą przezorny sługa pozostawił w marynacie z orientalnych przypraw. Ku jego zupełnemu zaskoczeniu, wszyscy wywiązali się wzorowo, za co Michaelis nie poskąpił im pochwały, a następnie nie wysłał w bezpieczne miejsce, aby mogli się cieszyć swym sukcesem jeszcze przez jakiś czas. Wyjątkiem była Mey-Rin, której powierzył zupełnie inne zadanie. Miała udać się do miasta, aby odebrać przygotowaną dla niego paczkę. Naturalnie, wystarczyło poprosić o to spokojnie, z pełnym wdzięku spojrzeniem, aby dziewczyna wpadła w lekki popłoch, potknęła się o własny obcas i zapewniła, że wróci najszybciej, jak się da. Lokaj musiał bardzo się powstrzymywać, aby nie roześmiać się z dziewczyny. Doskonale wiedział, że był jej obiektem cichych westchnień, ale póki nie przeszkadzało im to we wzajemnych relacjach, nie widział powodu, aby wybijać z głowy komukolwiek przelotne miłostki.  Na odchodne demon zapewnił pokojówkę jeszcze, że nie ma powodu do pośpiechu, zależy mu bowiem, aby paczka dotarła bezpiecznie. Pouczył też, że nie ma prawa nigdzie zaginąć, co już uspokoiło nieco młodą morderczynię. W jej oczach widział, że cokolwiek się stanie, przesyłka dotrze pod wskazany adres. Chwilę jeszcze widział, jak krząta się po korytarzu w poszukiwaniu butów, a następnie chusty na głowę i paręnaście minut później już opuszczała bramy rezydencji Phantomhive, niosąc w ręku solidny, wiklinowy koszyk.
                W ten sposób uratowana została zastawa, pokrowce, a także podłogi przed niezamierzoną powodzią. Niebo na nowo zanosiło się szarymi, kłębistymi chmurami, a chociaż był jeszcze sierpień, podmuchy zimnego wiatru były na tyle przenikliwe, że wysłał Finniana po węgiel, bo tego nie dało się zniszczyć, najwyżej ze swoją siłą zmiecie go na proch. Bardowi dał wolne popołudnie, obiecując, że jutro zajmie się kuchnią. Wprawdzie było to nieco naciągane, ale w zupełności poprawiło humor blondynowi i zapewniło kamerdynerowi niezbędny spokój, w którym przygotowanie posiłku, szczególnie z użyciem jego nadnaturalnych zdolności, miało zająć tylko chwilkę.
                Ewentualnej wizyty kogokolwiek mogli się spodziewać dopiero po godzinie szesnastej trzydzieści, tuż po zakończeniu pory obiadowej. Srebrny zegarek na łańcuchu wskazywał dopiero siedem minut po trzynastej. Zadowolony, wsunął go energicznym ruchem do kieszeni fraka i rozpoczął energiczne krzątanie się po swoim tymczasowym królestwie. Panienka Elżbieta miała zjawić się dopiero wieczorem. Sumiennie pilnująca dobrego wychowania Frances nigdy nie pozwoliłaby jej zjawić się rano, albo podczas pracy hrabiego. Wprawdzie nie powinno to przeszkodzić w jutrzejszych planach, ale na wszelki wypadek Sebastian zajrzał do oranżerii, aby upewnić się, że rosną tam wystarczająco piękne róże na bukiet z przeprosinami. A niech się dziewczyna pocieszy, wystarczy jej gburowaty narzeczony. Zresztą, to jeszcze dzieci. W opinii demona w ogóle absurdem było wymaganie od nich brania na siebie roli narzeczonych, jednak czego nie robiło się dla wspólnych interesów i w dążeniu do fuzji majątków. Tak, jak doradziła osobiście królowa Wiktoria swojej córce: „Zamknij oczy i myśl o Anglii”.
                Równo kwadrans po czternastej srebrny wózek zastawiony potrawami wjeżdżał bezszelestnie do jadalni, gdzie siedział już, znużony oczekiwaniem, hrabia Ciel. Jego wygląd wybitnie rzucił się kamerdynerowi w oczy. Brak przepaski na oku, potargane włosy, rozpięty kołnierzyk i leżąca obok na stole wstążka nie przepowiadała nic dobrego.
                ­– Paniczu, jeśli wolno mi zwrócić uwagę, gdyby ktoś zobaczył panicza w takim stanie, nie byłoby to nam na rękę – westchnął męczeńsko, odstawiając wózek z lewej strony chłopca. – Pokazywanie się w takim stanie służbie również nie działa budująco – dodał, mając nadzieję na jakąś reakcję, ale się zupełnie przeliczył. Przedłużający się brak odpowiedzi wziął jako zachętę i zbliżywszy się do hrabiego, chciał nieco okiełznać chociaż jego strój, ale Ciel zdecydowanie odepchnął, co nieco go zaskoczyło. Zamarł w bezruchu, z tkwiącą w jego dłoni wstążką, próbując domyślić się, o co chodzi.
                – Nie mam pojęcia, co łączy topielca, ofiarę przemocy i zdradzonego – jęknął, chowając dłonie w i tak potargane włosy, a demon odetchnął z ulgą. – Przez moją niewiedzę zginą kolejne osoby. Może kolejna zostanie zepchnięta z Londyńskiej Tower, chociaż nie, to zbyt luksusowe miejsce, chyba że morderca, o ile w ogóle jest jeden, nie zmieni preferencji! – Irytował się chłopak.
                – Smakowała paniczowi herbata? – zapytał spokojnie lokaj, wprawiając go na chwilę w osłupienie.
                – Co? A… Herbata. Tak. Zapomniałem zadzwonić, żebyś zabrał. Dopilnuj tego po obiedzie – odpowiedział zdawkowo, sprawiając wrażenie, że wcale jej nie wypił.
                – Nikt nie jest doskonały, na pewno istnieje jakaś poszlaka – dodał spokojnie, kątem oka zerkając w okno, które wychodziło na frontową część rezydencji. – Czy zwrócił panicz uwagę, że Scotland Yard również uległ modzie i zamówił sobie w gablotce fragment ciała mumii? Chciałby panicz mieć coś takiego tutaj?
                – Nie jestem Undertakerem, żeby lubować się otaczaniem fragmentami zmarłych. Doprawdy, widziałem już wystarczająco pourywanych kończyn i rozczłonkowanych ciał, aby jeszcze ozdabiać sobie dom czymś takim… Przywracającym wspomnienia.
                – Tak jest.
                Zawsze wolał się upewnić, czy paniczowi odpowiadają obecne trendy, bo i sam uważał to za coś niezwykle delikatnego i sprzecznego. Swoich bliskich chowano na cmentarzach i opłakiwano, dbano o ich pamięć, a niezwykle dalekich przodków ze spokojem sumienia rozczłonkowywali i ozdabiali makabrycznymi szczątkami domostwa. Dwulicowość ludzi nigdy nie przestanie go chyba zadziwiać.
                – Skoro i tak już się pojawił w rozmowie, to nie zamierzam do niego iść. Sam to rozwiążę. W niczym raczej mi nie pomoże – dodał już mniej pewnie, spoglądając w oczy kamerdynera, jakby szukał w nim oparcia. – Co się stanie z ciałami w prosektorium?
                – Zapewne posłużą przyszłym pokoleniom lekarzy do nauki – odpowiedział lakonicznie Sebastian.
                W tym momencie oczy Ciela rozbłysły. Popełnili błąd i wreszcie to dostrzegł. Nie można tak po prostu pozostawić ciał, które były na chwilę obecną jedynym dowodem rzeczowym w sprawie. Nawet, jeśli mogły coś im przekazać, dać jakąś wskazówkę, to istniała obecnie możliwość, że szansa ta zostanie zaprzepaszczona przez bandę żądnych wiedzy ludzi.
                – Sebastian, musimy natychmiast wrócić i zakazać im pracy z tymi ciałami. Koniecznie – uniósł się, ale z nadmiernie okazanych emocji dopadł go atak kaszlu. Chociaż się zarzekał, próbując odganiać rękoma demona, aby szedł przygotować powóz, Sebastian nie dał za wygraną i trzymał go w silnym uścisku za ramiona, dopóki nie uspokoił się na tyle, by oddychać przez szmacianą torebkę równomiernie.
                – Co tak stoisz, nic mi nie jest, zaprzęgaj powóz albo stracimy dowody! – zdenerwował się, ale tym razem Sebastian skłonił się lekko i spokojnym, acz śpiesznym krokiem opuścił pomieszczenie, a Ciel opadł plecami na krzesło za nim. Jak mógł o tym nie pomyśleć? Niby to wydawało się oczywiste, ale dla bezpieczeństwa wolał wrócić i przekonać się zupełnie niezapowiedzianie, jak wygląda opieka nad ciałami w chwili, kiedy zostały już poddane oględzinom i czekały albo na pochówek, albo, co gorsza a co zasugerował Sebastian, na materiał dla przyszłej wiedzy. Dopił szybko resztę herbaty z obiadu i wstał, kierując się prosto do wyjścia. W drzwiach czekał już kamerdyner, z jego laską i płaszczem przewieszonym przez ramię.
                Droga minęła niezwykle szybko, lecz z każdą kolejną minutą Ciel wyrzucał sobie, że mógł zapomnieć o czymś tak istotnym. Dlatego gdy tylko dotarli na miejsce, a Sebastian ledwo zdołał usadzić wierzgające konie w miejscu, hrabia już niecierpliwie zastukał w podłogę laską, dając mu znak, aby się pośpieszył, zszedł z kozła i towarzyszył mu do wejścia. Stratował parę osób zmierzających leniwym krokiem do wyjścia, odtwarzając z pamięci drogę, którą przebył dzisiaj zaledwie przed paroma godzinami.
                – Gdzie są ciała? – Zapytał, pchnąwszy drzwi i zastawszy całkiem puste pomieszczenie. Nawet stoły sprzątnięto pod ścianę. – Gdzie jest Mallcote?
                – Asystuje przy zajęciach Towarzystwa Chirurgicznego – odpowiedział mu jakiś głos, a Ciel, niewiele się zastanawiając, schwycił jego właściciela za fraki i odnajdując w sobie niespodziewaną siłę, pchnął człowieka w białym kitlu na ścianę.
                – Gdzie to jest? Masz mnie zaprowadzić, rozkaz Psa Jej Królewskiej Mości! W imię Królowej, prowadź! Rusz się, jeśli ci życie miłe!
                – Już, już spokojnie… Proszę się uspokoić – mężczyzna próbował na niego wpłynąć, ale widząc, że to nie przelewki, zaprowadził ich ciemnymi, wąskimi schodami w dół, do ciemnej, długiej Sali, gdzie przy stole stało właśnie nieduże zbiorowisko osób.
                – Panie Mallcote, ktoś do Pana – odezwał się grzecznie, a wówczas ze zbiorowiska wychyliła się znajoma twarz, która na widok niskiego szlachcica i jego demonicznego kamerdynera uśmiechnęła się ciepło. Dopiero teraz Ciel zauważył, że Mallcote nosił okulary. Przeprosił grzecznie resztę, a zanim zdołał dojść do czekającej na niego dwójki, Ciel zdołał mu niemal wykrzyknąć w twarz:
                – Gdzie są ciała ofiar, które dzisiaj oglądaliśmy?!
                – Spokojnie, zaraz panów zaprowadzę – odpowiedział nadal tym samym, pogodnym tonem, sprawiając wrażenie człowieka, którego nie da się wytrącić z równowagi. – Przenieśliśmy je do sekcji naukowej, gdzie studenci mogą się na nich uczyć anatomii i podstaw chirurgii.
                – Macie natychmiast je przenieść i nie ruszać, dopóki śledztwo zostanie zakończone – warknął Ciel. Powoli zaczynał tracić równowagę, a spokój bycia tutejszych pracowników wcale mu to nie ułatwiał.
                Przeszli przez kręte korytarze, dokładnie wentylowane, do kolejnego pomieszczenia. Te od poprzednich różniło się tym, że całą ściana naprzeciw drzwi była pokryta dość sporych rozmiarów szufladami, a pod ścianą stał jeden wózek inwalidzki, a obok takie same stoły z wyciętymi fragmentami, zbite z desek, jak te, na których leżały ciała. Mallcote podszedł do ściany i otworzył trzy szuflady obok ciebie, dając znak, aby podeszli bliżej. Po odsłonięciu fragmentu chusty, ukazały się im twarze niedawnych ofiar, zupełnie obojętnych na to, co się wokół nich działo i na zamieszanie, jakie spowodowali swoim przemieszczeniem.
                Ciel, tknięty instynktem, podszedł nieco bliżej, przez moment lustrował wzrokiem twarze zmarłych, a potem zamaszystym ruchem zrzucił prześcieradła ze wszystkich ciał, dopóki nie zauważył, że kobiecie brakuje dłoni.
                – Rano przecież była… – szepnął, trochę przerażony tym, co widzi. – Człowiek nie może po prostu tak zniknąć… Przecież to nie jest nawet narząd. Jak Pan to wytłumaczy, panie Mallcote? – zapytał niespodziewanie takim srogim tonem, aż asystent poczuł zimny dreszcz na plecach. Znowu stał się tym zimnym, nieco despotycznym hrabią z rana, którego nie dało się ułaskawić byle bzdurą. Surowe spojrzenie wbitego w niego jednego, błękitnego oka potwierdzało te domysły.
                – Najwyraźniej studenci mieli zajęcia i wykorzystano właśnie to ciało…
                – Najwyraźniej? – Powtórzył Ciel, a kąciki jego ust wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu. – Najwyraźniej to Pan nie zdaje sobie z powagi sprawy. Czy Pan wie, że to były dowody w sprawie? A jeśli doszło do takiego zaniedbania, to osobiście dopilnuję, aby odpowiednio to ukarać. Proszę zaprowadzić nas do tych młodych ludzi, którzy dostąpili zaszczytu zbezczeszczenia dowodu zbrodni.
                – Ależ, hrabio Phantomhive, to nie ich wina! To dopiero początkujące, młode talenty, oni nie wybierają sami dla siebie preparatów…
                – Więc kto je dał? Pan? – zapytał, kładąc wybitny nacisk na ostatnie słowo.
                – Tak, ja – przyznał się, o dziwo ze skruchą w głosie.
                – Więc proszę pokazać nam, gdzie znajduje się ręka zmarłej. 


Cześć, witam z kolejną częścią kryminału pt.: "Ulotność", ale o tym już chyba wiecie. Nie spodziewałam się tak dużego odzewu od was pod ostatnim postem i za wszystkie ciepłe słowa chciałabym serdecznie podziękować. Coś ode mnie... Znowu, całe tło historyczne jest zgodne z prawdą. Z wyjątkiem morderstw ;) Zmieniłam ścieżkę dźwiękową, mam nadzieję, że kojarzy wam się z całą serią w równym stopniu, co i mi. Dajcie znać, kogo typujecie na morderce, co sądzicie o sprawie, wiecie, żebym miała lepsze rozeznanie, co mi wychodzi, a co nie.
Ach, i co ważne, 9 sierpnia mój blog obchodził swoje drugie urodziny. Hip-hip hurrra! 

niedziela, 6 sierpnia 2017

Opowiadanie. Kuroshitsuji, Ulotność, cz. 2

                Sir Randallowi nie pozostawało nic innego, jak powstrzymanie się od nienawiści jeszcze na jakiś czas, przynajmniej dopóki Pies Jej Królewskiej Mości wraz ze swoim nie odstępującym go na krok lokajem nie obejrzą ciał. Podejrzewał, że tak będzie, właściwie był przekonany, że właśnie to było powodem ich wizyty, bo informacje, jakie mieli w posiadaniu, były doprawdy żałosne. Mężczyzna wbrew pozorom wcale nie był taki głupi, za jakiego można by było wywnioskować po stylu, w jaki traktował go hrabia Phantomhive. Chłodne relacje między nimi wynikały głównie z olbrzymiej dozy nietolerancji, jaką do siebie żywili. Gdyby nie siła zwierzchnia w postaci królowej Wiktorii, zapewne kiedyś skoczyliby sobie do gardeł, a tak, i jeden i drugi cierpiał niewyobrażalne katusze w obecności drugiego, podsycany tylko myślą, że to dla dobra Anglii.
                Ciel milczał. We trójkę zeszli w dół, zmierzając do policyjnego powozu. W bramie dołączył do nich czwarty uczestnik wyprawy: młody Mallcote, który miał towarzyszyć sir Randallowi i przy okazji obserwować młodego szlachcica. Komisarz Scotland Yardu dał krótki rozkaz do jazdy, a gdy powóz ruszył, nieco poprawił okulary na nosie. Przynajmniej potrzebują jego pomocy, aby wejść do prosektorium, w którym obecnie przebywały znalezione ciała. Ta krótka myśl poprawiła mu humor na tyle, że jego angielskie wąsy drgnęły w wyrazie uznania względem siebie samego i na powrót skierował uwagę w kierunku młodego chłopca, siedzącego naprzeciwko.
                Prawdę mówiąc wątpił, aby sam był na tyle genialny, by rozwiązywać wszystkie zlecane mu zadania przez królową. Jakby nie patrzeć, to zaledwie trzynastoletnie dziecko. Znał nie za dobrze jego przeszłość, a to nie za dobrze wiązało się przede wszystkim z tym, że bardzo rzadko o niej napominał, tylko wtedy, kiedy było to niezbędne i takimi ogólnikami, że po paru minutach słuchacz zwyczajnie chciał zrezygnować i przejść do nieco przyjemniejszych, bardziej porywających tematów. Kiedyś, z ciekawości, próbował znaleźć coś na temat jego zniknięcia, w aktach znalazł tylko artykuł o wielkim pożarze w rezydencji Phantomhive, w wyniku której znaleziono zwęglone ciała poprzednich właścicieli i kilkoro ze służby. Kilku uważało się za zaginionych, w tym młodego panicza. Jego rodziców rozpoznano po drobiazgach, jakie przy nich znaleziono. I wszystko było by piękne i nawet do przyjęcia i uwierzenia, gdyby nie fakt, że z pomocą jakichś diabelskich sił ten dzieciak powrócił i, jakby tego było mało, wykonywał wszystko, aby przywrócić ród do należytej mu pozycji.
                Dobrze wiedział, z jakich niewyrafinowanych sposobów korzystał jego ojciec, Vincent Phantomhive. Dla niego, sir Artura Randalla, taki typ ludzi był właściwie gorszy niż robactwo.  Podczas gdy on stał na straży sprawiedliwości, pracując oddanie królowej i Anglii wkładając całe swoje siły i zdrowie, aby rozsławić dobre imię Scotland Yardu, ta szlachetka parała się czarnymi interesami, kontrolując nielegalne podziemia londyńskiego półświatku. Nie miał pojęcia za to, w jaki sposób działał jego syn. Czy również korzystał z takich metod, jakie przypadły jego rodzinie w udziale? Mało wiarygodne. Na pewno część może by mu w czymś pomogła, ze względu na bliskie stosunki z domem Phantomhive, ale reszta nie chciałaby współpracować z dzieckiem. Jak ono mogłoby zagrozić ich pozycji? Nie ma siły sprawczej, czegoś, czego inni mogli by się bać, jeśli nie liczyć jego paskudnego charakteru.
                Tak byłoby w przypadku zwyczajnego dziecka, a Ciel Phantomhive zdecydowanie takim dzieckiem nie był. Skoro do tej pory rozwiązywał trafnie zlecenia dawane mu przez królową, to musiał mieć coś, czego on nie miał. I ten brak potrafił irytować komisarza całymi godzinami.
                Dyliżans policyjny wjechał kołami w kałuże, rozchlapując błoto na boki, zanim się zatrzymał przy wyjściu. Najpierw wysiedli przedstawiciele Scotland Yardu, na końcu Ciel i Sebastian, który zamknął drzwi. Budynek znajdował się niemal przy samym brzegu Tamizy, z jego okien położonych na piętrze musiał się rozciągać naprawdę zapierający dech w piersiach widok na majestatyczne koryto rzeki.
                ­– Proszę za mną – odezwał się Mallcote. – Jestem co prawda z katedry medycyny, ale pomagam Scotland Yardowi. Specjalizuję się w medycynie sądowej, więc gdybyście mieli jakieś pytania…
                – Nie omieszkam – urwał mu Ciel. Sprawiając wrażenie zupełnie ignorującego swoich towarzyszy, zdjął pośpiesznie rękawice i szedł, korzystając ze swojej laski. – Proszę nas zaprowadzić.
                – Mogę zapytać, czego spodziewa się hrabia po tej wizycie? – zagadnął go pogodnie, licząc, że może ta nieuprzejmość jest jedynie chwilowa, spowodowana jakąś drobnostką.
                – Dowodów – odpowiedział jednym słowem Ciel, grzebiąc i tak nikłe szanse na ocieplenie wzajemnych stosunków.
                Bo też nie miał hrabia zupełnie do tego głowy, zbyt zajęty przypuszczeniami, które rodziły się w jego głowie. Prawdę mówiąc, wiele sobie obiecywał po tej wizycie. Jeśli zobaczy ciała, będzie mógł przyjąć albo odrzucić którąś z hipotez.
                – To może być nieprzyjemny widok… – zaczął Mallcote, aż poirytowany hrabia zatrzymał się i obrzucił go od stóp do głów pogardliwym spojrzeniem.
                – A czy uważa pan moją pracę za przyjemną? – zapytał.
Cień uśmiechu przemknął przez twarz jego kamerdynera. Jak zwykle ludzie, którzy próbowali traktować Ciela jak dziecko, bardzo szybko przekonywali się na własnej skórze, że to nie do końca mądre rozwiązanie.
                – Na pewno jest niezwykle odpowiedzialna – wtrącił pokojowo mężczyzna, najwyraźniej nie mając nic złego na myśli. – Niemniej jednak ja musze uprzedzić was, że to może robić wstrząsające wrażenie – dodał i otworzył drzwi znajdujące się po ich lewej stronie, wpuszczając kolejno wszystkich do środka.
                Na środku jasnej, czystej sali stały trzy stoły, na których leżały przykryte białymi prześcieradłami zwłoki. Każde z nich miało przyczepione do palca na nodze karteczki z niezbędnymi danymi. Nie wszystkie dało się zdobyć, to zauważył już na pierwszy rzut oka Ciel, gdy dostrzegł puste, niewypełnione pola.
                – Czy to wszyscy? – zapytał rzeczowo.
                – Tak. Dotychczas znaleziono trzy osoby – potwierdził Randall.
                – I nikt ich nie rozpoznał? Ani z rodzin, ani ze znajomych? – dopytywał Ciel z lekkim niedowierzaniem. – Więc skąd te dane?
                – Scotland Yard ma swoje metody – odpowiedział sir Randall. – Odkrywamy pierwsze ciało. Imienia nie udało się niestety ustalić, prawdopodobna przyczyna zgonu to utopienie. Znaleziono go na brzegu Tamizy nad ranem, gdy przechodziły tamtędy praczki.
                – Sekcja to potwierdza – dodał Mallcote, wskazując na szeroki ślad na piersi po rozcięciu ciała. – W płucach znajdowała się woda. Nie znaleźliśmy śladów trucizny, nawet jakiejś bójki… – urwał, gdy znikąd wyrósł tuż pod jego łokciem milczący kamerdyner, biorąc dłoń zmarłego i uważnie przyglądając się jego paznokciom.
                – Najmocniej przepraszam, proszę kontynuować – odezwał się Michaelis.
                – Ekhem… Tak… Z kolei druga ofiara to kobieta. Jej głowa została roztrzaskana o ścianę budynku. To naprawdę nie jest najprzyjemniejszy widok – zaczął.
                – Proszę pokazać – powiedział chłodno Ciel, aż Mallcote’owi przeszły ciarki po plecach. Ta dwójka była w jakiś sposób bardziej straszna od martwych!
                – To ciekawe. Najpierw utopienie, teraz rozbicie czaszki… Naprawdę sądzą panowie, że to ta sama osoba mogła to wykonać? – odezwał się niezwykle kulturalnie Michaelis, przekawiając żywe zainteresowanie tematem.
                – Prawdę mówiąc, nie mamy dowodów. Świadek słyszał, jak zamordowana krzyczała, błagając o litość, a potem słyszał głuche uderzenia. Sam bał się o swoje życie, więc uciekł i powiadomił nas o tym. Niestety, nic nie widział, za bardzo bał się podejść bliżej. Faktycznie, jeśli tak na to spojrzeć, to utopienie mogło być przypadkowe. Jedyne, co je łączy, to że nikt nie rozpoznał ofiary z ich najbliższych.
                – Więc może to byli podróżni? – zagadnął hrabia, opierając rękę na brodzie. – To na razie zbyt mało, by je ze sobą połączyć. No a trzeci?
                - Trzeci skończył z nożem w plecach – westchnął Randall, sam czując, że ciężko mu to powiązać gdy tak na to patrzył, ale jego intuicja mówiła mu, że te ofiary naprawdę były czymś połączone. Niestety, nie miał pojęcia, czym. Ani sposobów, by to odkryć.
                – Ciekawe, czy nie został zdradzony w jakiś sposób… Tak uciszając osoby, trzeba mieć powód, by to zrobić. Na pewno ani drugi, ani trzeci nie były wypadkiem – zastanawiał się na głos Ciel. – Poproszę przygotować odpis medyczny sekcji i danych osobowych, które zostały ustalone – zadecydował, zerkając ostatni raz na ciała. – Dziękuję, Mallcote, sir Randallu. Myślę, że nie będę was więcej niepokoił. Pożegnam was, gdy dojedziemy z powrotem do siedziby Scotland Yardu – zapowiedział.
                Tak też się i stało. Czwórka podróżujących rozstała się, a powóź z herbem Phantomhive’wów ruszył z drogę powrotną, gdzie Ciel w milczeniu oczekiwał, aż Sebastian obierze mu pomarańczę.
                – Co o tym sądzisz? – zapytał, patrząc prosto przed siebie.
                – Myślę, że sir Randall się wścieka – odpowiedział złośliwie Sebastian, czerpiąc dziką satysfakcję z tego, jak jego panicz przewraca wzrokiem. – Ma rację, te ofiary mogą być połączone. Wystarczy przyjąć, że zabójca nie ma jedynego, wybranego sposobu na pozbawianie swoich wybrańców życia. Poza tym, pod paznokciami tego mężczyzny, oprócz mułu, zauważyłem nitki z ubrania. Po zapoznaniu się z protokołem, łatwo będzie stwierdzić, czy to było jego.
                – Jakiego były koloru?
                – Jasnobrązowego. Wątpię, aby zabójcy chciało się przebierać w ubranie właściwe biedakom, skoro nie zdecydował się na jeden sposób zabijania. To nieprofesjonalne, a więc można wykluczyć, ż eto osoba bogata i wpływowa – zakończył, wręczając w skórce oddzielone cząstki owocu.
                – Może masz rację… Ale będziesz miał zadanie na wieczór. Dowiesz się, jak wszyscy z nich się nazywali, innymi słowy, sprawdzisz to, co zebrał Scotland Yard. Po drugie, spróbujesz się dowiedzieć czy trzecia ofiara nie padła w jakimś lokalnym porachunku i czy pierwsza na pewno nie jest przypadkowa – zadecydował młody hrabia.
                Twarz kamerdynera rozszerzyła się w uśmiechu, kiedy wypowiadał dobrze znaną im obu regułkę. Przez chwilę delektował się smakiem swoich słów i ledwo słyszalnym echem, którego resztki wsiąknęły w materię, którą obito wnętrze powozu.
                Wkrótce już wysiadali na półokrągłym podjeździe, kiedy z rezydencji wypadło trio zniszczenia, ze szczerymi uśmiechami witając powracającego dziedzica i machając do niego jak stadko stęsknionych, nieco głupawych dzieci. Ciel westchnął cicho, ale spojrzał w ich stronę z uśmiechem. Mimo, że byli beznadziejni w wielu sprawach, często po prostu im wybaczał za ich przywiązanie i szczere serca. Aż dziw, że ktoś taki chciał służyć w ich domu, gdzie do tańca grał sam diabeł. A ich przeszłość… Cóż, któż z nas nie ma nic do ukrycia? Nie za wszystko ponosimy odpowiedzialność, jak wielu chciałoby wmówić, czasem rzeczy są zupełnie niezależne, albo rasa ludzka wobec nich zupełnie bezsilna.


Wyszłam z wprawy, więc i notka krótka. Stosunkowo, ma się rozumieć. Za to tak długiej przerwy to jeszcze nie miałam. W trakcie niej zdziwiło mnie to, że nadal były osoby, które tutaj zaglądały. Dzięki wam chyba zacznę pisać na nowo. 

niedziela, 21 maja 2017

Opowiadanie (Kuroshitsuji). Ulotność cz. 1

Miarowy stukot rozbijał się o szyby już od dłuższego czasu, przerywany jedynie co głośniejszym ćwierkaniem ptaków lub silniejszymi podmuchami wiatru, zmieniającymi kierunek i intensywność padania kropli deszczu, który wydłużał w ten sposób swoją wędrówkę z zasnutego szarzyzną nieba na spragnioną wody ziemię. Okrągłe kuleczki rozbijały się o niewidzialną przeszkodę, by arcyciekawie spłynąć w dół. Niektóre potrafiły utrzymywać się w tym samym miejscu dłuższą chwilę, inne, nieco większe, rozpoczynały z wolna swój upadek, by na końcu niebagatelnie przyśpieszyć, rozbijając się na mniejsze i ostatecznie zniknąć, a inne łączyły się, zupełnie jak ludzie, napotykając jeszcze inne na swojej drodze i tak razem pociągały ich w nicość. Były też takie, które w ogóle nikt by nie zauważył, tak małe i niepozorne, gdyby nie siedziało się akurat twarzą zwróconą do okna, jak to robił w tej chwili Ciel.
                Od dłuższego czasu nie działo się nic ciekawego, więc obserwowanie zwyczajnej, angielskiej pogody pochłonęło go do reszty. Niebo, zasnute szarą zasłoną nie przepuszczało ani odrobiny światła, by chociaż trochę ożywić wnętrza ponurej posiadłości, którą w dzień i w nocy, spowijał specyficzny mrok towarzyszący sprawom trudnym i nierozwiązanym.
                Nasycone wilgotnością powietrze niosło się z uchylonego okna wprost do fotelu, w którym wypoczywał zmęczony ledwo co zażegnanym atakiem astmy chłopiec.
                Nawet nie sądził, że zwyczajne palenie przez Barda może wywołać aż tak nieprzyjemne w skutkach objawy. Wystarczyło jedynie zejść na moment do kuchni, a uczynił to tylko dlatego, że zbyt długo było cicho i spokojnie, a Sebastiana nigdzie nie było w pobliżu i chociaż dzwonił z gabinetu po filiżankę herbaty, nie doczekał się jej, co wydało mu się podejrzane. Blondyn siedział na zydlu przy uchylonych drzwiach prowadzących w głąb podwórza z niedopałkiem, przygryzając go nieśpiesznie, a widząc w progu młodego panicza, upuścił go na ziemię, zaskoczony niespodziewaną obecnością. Ciel miał nawet do siebie żal, że wystarczyło tak niewiele. Nie ukrywał, że nawet nie rozumiał dlaczego akurat teraz, przecież przebywał w zadymionych pomieszczeniach i nigdy nic takiego nie miało miejsca. A co, jeśli taka niedyspozycja zaskoczy go podczas wykonywania obowiązków Psa Jej Królewskiej mości?
                 Z początku miał jedynie trudności w oddychaniu, które znienacka przekształciły się w duszący kaszel i niemożność wzięcia pełnego oddechu. Sebastian, tak, jak go wcześniej nie było, tak teraz natychmiast pojawił się, jak grzyby po deszczu i zabrał go tutaj i podał lek, a teraz poczuł się niebywale senny. Sądził, że to może być skutek działania leku, który pośpiesznie został mu zaaplikowany, ale pogoda usypiała w co najmniej równym stopniu. Pocieszał się tylko, że zdążył spoliczkować demona za pozostawienie go w takim stanie i niestawienie się na poprzednie żądanie. Nie miał pojęcia, co porabiał, ale to nie było godne miana jego kamerdynera. W zamian usłyszał przeprosiny z ust swojego podwładnego i już spokojniej mógł wykasływać z ogromnym wysiłkiem rozgrzane powietrze w poły marynarki bruneta oraz uchem łowić piski pokojówki, gdy zaczął świszczeć.
                Nawet nie zauważył, kiedy wraz z miarowym dudnieniem stracił czujność i zasnął, dysząc z wysiłkiem. W takim stanie zastał go jego kamerdyner, kiedy siedział w fotelu z bezwładnie zwieszoną głową do boku, przekrzywianą wstążką i uroczo zalegającym kosmykiem ciemnych włosów na czole. Demon przejechał opuszkiem palców lekko rozchylone usta, po czym wyszedł z pokoju, zostawiając w nim hrabiego, a na biurku obok słodką przekąskę w postaci puddingu malinowego i gorącej herbaty.
                W tym czasie Ciel śnił o tym, czego mu najbardziej brakowało.
                Smętną angielską pogodę zastąpiły przedzierające się przez drżące listowie promyki słońca w ich starym ogrodzie, w którym siedziała przy okrągłym stoliku Rachel. Na kolanach trzymałą fragment swojej robótki i uśmiechała się tak ciepło do o wiele mniejszej Lizzy, niż zdołał ją zapamiętać. Słońce odbijało się w jej włosach niemal tak samo, jak w tych jego matki, jednak z jakiegoś powodu bał się do nich podejść, tak jakby bał się, że gdy tylko się zbliży, one rozpłynął się na wietrze, wśród kołyszących się krzewów okalających park i kolorowych kwiatów, których wówczas było tutaj pełno.
                Teraz hrabia nie przywiązywał do tego wagi i o ile nie starania jego kamerdynera, aby w szklarni nigdy nie brakowało odpowiednich kwiatów na ozdobę do kątów rezydencji i stołów, zapewne nie było by nawet jednego, polnego kwiatuszka. Traktował je jako coś zbędnego co w dodatku śmieci po okresie swojej użyteczności. Takie bzdury byłyby dobre dla Lizzy.
                W dni takie jak te gorący napój był niemal zbawienny. Ciel po obudzeniu łapczywie wypił swojego Earl Greya, spróbował deseru i pokiwał z uznaniem głową. Dobry, nowy smak. Nie pobłażał swojemu słudze i nie miał zamiaru komplementować jego starań, ale sam przed sobą potrafił zdobyć się na chwilę szczerości. Przed kim innym, jeśli nie przed jego własnym sumieniem? Chociaż i ono, srodze nadwyrężone, drzemało cicho na dnie serca przykryte kłamstwami i traumatycznymi przeżyciami, których kiedyś doświadczył, a których nie miał najmniejszego zamiaru rozkopywać na nowo. Co się stało, to się nie odstanie. Wystarczy, że co najmniej jedna noc w tygodniu skutecznie przypominała mu piekło zgotowane na ziemi przez swoich oprawców. Wcale nie trzeba było tak daleko iść, by odnaleźć Sebastiana.
                Prawdę mówiąc, to on odnalazł jego, gdy jako przerażone dziecko na granicy rozpaczy wołał z głębokiej czeluści nieszczęścia o pomoc. Jak bardzo był zdesperowany, to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że przeżył oraz to, że poprzysiągł upokorzyć tych, którzy zgotowali mu taki los.
                – Paniczu? – rozległ się aksamitny baryton, który wręcz namacalnie wchłonął się w ciszę pokoju i grube zasłony okienne. – Przyszedł list od Królowej.
                – Zostaw i wyjdź. Zawołam cię. – Zarządził chłopiec, odbierając ze srebrnej tacy elegancką papeterię. Jak zwykle, dostarczona bez żadnej skazy, tak typowej dla listów w takiej pogodzie, jak chociaż ślad po deszczu, który wsiąkając w papier rozmazywał nieco tusz.
                Pewnym ruchem, który przypłacił chwilowym kaszlem, przełamał pieczęć i rozbieganym wzrokiem przebiegł po jego treści, by odrzucić go na biurko i odwrócić się razem z fotelem w kierunku okna. Dłonie splótł na piersi, a potem wstał, by wybrać z komody swoją ulubioną szachownicę i zaczął ustawiać na niej pionki, strącając dla zabawy jedne z nich innymi, dopóki mu to nie zbrzydło.
                Nawet w grze, gdy któryś z pionków przegrywał, schodził na bok, obok planszy. Hrabia oparł policzek na ręce i wbił wzrok w to, co próbował wykonać, ale to tylko powodowało, że dosięgała go irytacja.
                – Ludzie nie mogą tak po prostu zniknąć! – stwierdził, powracając do lektury listu.
                Królowa, jako Matka całego Imperium Brytyjskiego znowu zwróciła się do niego z misją dla jej wiernego psa. Tym razem zagadka była na tyle dziwna, że ofiary znajdowane przez Scotland Yard, w ogóle nie były rozpoznawane przez najbliższe otoczenie, w którym według informacji zgromadzonych przez detektywów, spędzili jeśli nie większość, to całe swoje życie. I to Ciela męczyło nie mniej, niż niedawny atak choroby.
                Skoro mieszkali tam, to musieli być widziani, mieć znajomych, powiązania, mówić dzień w dzień dzień dobry sąsiadom bądź też w ostateczności żebrać w tym samym rogu starej, rozwalającej się budy. Więc jak to możliwe, że nie poznają ciał? Pierwsze, co mu przyszło do głowy, to stopień zmasakrowania. Nie bardzo się palił do tego, ale list nic nie wspominał, a bez wykluczenia tego nie mógł praktycznie nic rozpocząć.
                Ponownie wyciągnął rękę do sznura ukrytego za firaną i dokładnie trzy sekundy później drzwi bezszelestnie uchyliły się, wpuszczając do środka idealnego służącego.
                – Mamy zadanie, Sebastian. Ruszamy niedługo do siedziby lorda Randalla – mruknął, chyba równie zniesmaczony wizją co i osobą, do której przyszło mu mieć sprawę.
                – Przygotuję powóz – zapewnił demon. – Czy coś jeszcze?
                – Nie… Raczej nie. Możesz odejść – westchnął chłopiec.
                Nie zamierzał prosić go o pomoc, to jest jego gra. Jeśli tylko podejdzie do sprawy chłodno, zdoła znaleźć rozwiązanie.
                Gdyby tylko jutro Elizabeth nie postanowiła zakłócić jego spokoju swoją uciążliwą osóbką, postanawiając, że koniecznie zrobią sobie herbatkę we dwoje, jak przystało na narzeczonych. Znowu będzie musiał się użerać z zaiste platoniczną miłością swojej wybranej przyszłej towarzyszki życia, o ile pożyje wystarczająco długo, by ją mieć. Jednakże gra pozorów była istotna i czy to się Cielowi podobało czy nie, pewne normy musiał spełniać, jeśli chciał uchodzić w towarzystwie za poprawnego młodzieńca i utrzymać należny status.
                Teraz wolał jednak wymigać się obowiązkami, a los postawił go w nader korzystnej dla siebie sytuacji. Zadzwonił po Mey-Rin, aby poszukała jego płaszcz, a przez myśl przeszło mu, czy z takim zadaniem zdoła coś zdemolować. Normalny człowiek pewnie by tego nie zrobił, wykonałby bez problemów powierzone mu zadanie, jednak służba domu Phantomhive była niezwykle specyficzna pod wieloma względami, a szanując ją za niektóre z nich, nie mógł ich łajać za pozostałe tak często, jak miałby na to ochotę i jak bardzo by na to zasługiwali. Zresztą, to tylko dodatkowy kłopot dla Sebastiana, on, jako pan domu, nie musiał sobie zajmować głowy takimi drobnostkami.
                Sprawa wydawała się na tyle niepokojąca i nieprawdopodobna, że świszczący oddech ponownie postanowił zaburzyć spokój młodego hrabiego nawet gdy wsiadał już do powozu w asyście swojego nieodstępującego go, jak cień skąpanego w czerni, milczącego sługi. Niepytany, nie zamierzał się nawet odezwać. Skoro to jest gra jego kontrahenta, jakiż że ma powód do przerywania mu wygodnego stanu. Aby podpowiadać mu kolejny krok?
                Kocie łby na drodze nie sprzyjały zebraniu myśli w jedną całość, a te nazbyt łatwo rozbiegały się w różne strony, podsycane niepewnością i poczuciem absurdu całej sytuacji dotyczącego zlecenia. Ludzie nie znikają, tego Ciel był pewien. On zniknął zaledwie na dwa lata dla opinii społecznej, ale nie sam w sobie, wbrew prawom fizyki. Był tam, gdzie reszta nie chciała go szukać, a potem powrócił z nikomu nie znanym mężczyzną. Był pewien, ze to znikanie podejrzanych ,te wyobcowanie znalezionych ciał musiało być czymś w podobnym stylu, czymś prawdopodobnie niewygodnym. Oraz ciekawe, ile z tych wszystkich jego domyślań potwierdzi się bądź zostanie rozwianych w wyniku wizyty u niezbyt sympatycznego jegomościa, a dokładniej sir Randalla, który traktował Psa Jej Królewskiej Mości jak zło konieczne. I nie dziwota, bo gdy on sam nie radził sobie ze sprawami dotyczącymi bezpieczeństwa mieszkańców bądź sprawa miała znamiona udziału szemranych osób, był skazany na towarzystwo Piekielnego Szlachcica, do którego zadań należało rozwikłanie zagadki wszelkimi dostępnymi sobie metodami, nie wtajemniczając za bardzo w to reszty, o ile to nie było niezbędnie konieczne.
                Po dotarciu na miejsce, co poprzedziły odgłosy typowe towarzyszące przejazdowi przez tętniące życiem miasto, to jest przekrzykiwanie się przekupek, krzyki dzieci, czy to towarzyszące zabawie czy kradzieży albo wymierzaniu sprawiedliwej przeważnie kary w zacienionym kącie, gdzie nikogo nie interesowało, kto dostaje wciry i za co, a także eleganckich powozów, w których podróżowała elita społeczeństwa, w tym stęsknione panienki za zakupami bądź świeżymi ploteczkami i rozmowami z przyjaciółkami czy tez wcale nie tak rzadko wojskowych, którzy przybyli do Londynu, kiedy tylko ich jednostki stacjonowały nieopodal, korzystając z okazji do wypicia bądź zaznania rozrywki na poziomie, na jaką wszyscy liczyli.
                Zanim doszli do gabinetu zostali zaanonsowani, tak więc uniknęli słuchania wymówek, a musieli tylko zmierzyć się ze skrzywiona twarzą, która to powitała ich, gdy tylko przekroczyli próg.
                – Co wiadomo w sprawie? – zapytał Ciel, przyzwyczajony do tej zwyczajowej błazenady i bez skrępowania zajmując miejsce we wskazanym fotelu naprzeciwko dojrzałego mężczyzny o spojrzeniu nieprzyjemnym i odpychającym.
                – Nie wiele więcej, a nawet mniej, co wymyślają brukowce, ubierając historie w niewiarygodny płaszczyk kłamstw – burknął, patrząc na nowo przybyłych spode łba.
                – Czyli jak zwykle jesteście beznadziejni – skwitował bezczelnie hrabia, oddając pośpiesznie przejrzane akta. Naprawdę nie spodziewał się aż takiej partackiej roboty, ale wyglądało na to, że po prostu postanowiono zostawić mu lwią część roboty. – Plotki roznoszą się szybko, ale żeby wszyscy aż tak olali sprawę wiedząc, że przypadnie mi w udziale? Nieładnie, sir. Powinien pan lepiej pilnować swoich podwładnych.
                – Nie będę przyjmował porad od kogoś takiego, jak ty.
                – Daruj sobie, sir Randallu. Mam na myśli konkretny. Mam nadzieję, że wiesz, że zajmuję się sprawą  z woli Jej Królewskiej Mości. Gdyby to ode mnie zależało, moja noga nie powstałaby tu ani przez chwilę.
                – Z wzajemnością – zgodził się Randall, czując się nieco pokrzepiony ta wzajemną ledwo tolerancją wymuszoną przez okoliczności. Natomiast Sebastian stał z pogodną maską na twarzy tuż za swoim pracodawcą i nie odzywał się ani przez moment, natomiast sprawiał wrażenie, jakby łaknął wszystko, co się dzieje dookoła, niczego nie pomijając. Randall poczuł się w jego towarzystwie dość niekomfortowo, dlatego wolał pozbyć się ich jak najszybciej i oszczędzić sobie nieprzyjemnej wizyty z ludźmi, gotowymi wytknąć wszelkie jego uchybienia.
                Ledwo widoczny cień uśmieszku przemknął przez twarz hrabiego, by równie szybko zniknąć i pozostawić po sobie jedynie złudne wrażenie i nieokreślone, nieco przerażające uczucie.


 Cześć, witam wszystkich po długiej przerwie. Andatejka dorosła i już nie ma tyle czasu, niemniej żal było porzucać tak doszczętnie swojego hobby, stąd powstaje kolejne opowiadanie. Dobrze myślicie, to będzie kryminał. Dajcie znać, czy wam się podobało, oraz ewentualne uwagi. Musicie mi darować oczywistość w tytule: potrzebuję być lepiej wyszukiwaną przez wyszukiwarki ;)

wtorek, 18 kwietnia 2017

Na miarę szyte. Pewnego dnia w Hopkins Taylor Shop (Sebastian x Nina) 18+


Londyn nie należał do przyjaznych miast pod tym względem, że niezależnie od pogody było tutaj szaro, wilgotno i mokro, a co za tym idzie – zimno. Stąd też wynikała niejako, a może i przede wszystkim, potrzeba odpowiedniego stroju dla jego rdzennych mieszkańców. Nie ma złej pogody, są tylko nieodpowiednie ubrania, jak mawiają Skandynawowie. I coś w tym jest.
 Czy widzieliście Angielkę, bez choćby jednej pozycji w swojej garderobie z ciepłej, doskonałej jakości wełny, najczęściej w kraciasty wzór, w kolorach utrzymanych w palecie strugi deszczu lejącej bez przerwy za oknem, w zabrudzonym odcieniu błota oblepiającego kamienie ulicznego bruki, odzwierciedlające ciemne chmury wiszące nad dostojnymi i poważanymi melonikami ich towarzyszy oraz żywej, nierzucającej się w oczy natury przydrożnych chwastów, nieporywających niczyich serc swą barwą ani kształtem? Co innego brylować na salonach, a co innego przetrwać nieprzyjemną, zdawało by się, pogodę na pierwszy rzut oka.
 Marynarka Sebastiana też była z wełny, czym zdążył się jeszcze pochwalić, zanim poświęcił ją w imię zniszczenia piły pewnego natarczywego boga śmierci.
 Podsumowując: Londyn był miastem pozbawionym uroku. Tak mogłoby się wydawać komuś, kto przyjechał – na niezbyt udany przez zmienną, deszczową pogodę – wypoczynek w te strony, ale nie obywatelom, dumnie noszącymi miano Anglików i chylących głowy przed matką ich narodu – królową Wiktorią. W podrzędnej szarudze potrafili oni docenić żółtawą mgłę spowijającą gród zawsze nad ranem, wilgotną zawiesinę, uważaną powszechnie za niezdrową, przelotne deszcze oraz dżdże, kapuśniaczki, rzęsiste ulewy, po których mniejsze drogi stawały się nieprzejezdne, a wszystko to dzięki odpowiednio dobranym ubraniom i przekonaniu, że są mocarstwem światowej sławy, z którego rangą i słowem należało się liczyć.
 Strój to nie tylko kawałek materiału, chroniący przed chłodem, eksponujący wdzięki i maskujący niedoskonałości, lepiej lub gorzej skrojony przez krawca. Kiedy zakańcza swój żywot, dogorywa jako szmatka do polerowania lub czyszczenia. Co szczęśliwszym egzemplarzom udaje się zostać aksamitną torebeczką na drobiazgi, albo po żmudnych przeróbkach zostać włączonymi jako część kolejnej kreacji, rozpoczynając w ten sposób drugie życie. Strój to swojego rodzaju manifest osobowości, a przynajmniej taką zasadę wyznawała jedna z nielicznych kobiet krawcowych, mając odwagę projektować kreacje przez wielu okrzykniętych mianem skandalicznych. Nina Hopkins nie bała się iść pod prąd. Wręcz przeciwnie: z niespotykaną wręcz werwą jak na tak wczesną porę poprawiała mankiety na rękawach bluzki szczodrze wyciętej na piersiach, by jak co dzień wyglądać perfekcyjnie. Następnie przełożyła rękę przez wycięcie swojej ulubionej kamizelki, myślami błądząc gdzieś w okolicy stolika, na którym wczoraj pozostawiła niedokończone projekty. Specjalnie przerwała swoją kolację, pozwalając, by  grzane wino wystygło i straciło na smaku, ale nie mogła czekać ani chwili dłużej, by przelać ulotną wizję na papier. Wyobraźnia podsuwała jej właściwe tkaniny, których mogła użyć, ich desenie, krój, a cały pomysł z każdą upływającą sekundą stawał się coraz bardziej realny, gdy kreśliła go, trzymając w ustach rozpoczęte ciastko czekoladowe ma zmianę z kredą krawiecką. Jeszcze tylko upora się z podwiązkami i może schodzić. Słyszała, jak z dołu dobiegają głosy jej pomocnic, Meg i Augusty. Gdyby nie one, nie mogłaby pewnie sprostać aż tylu zamówieniom, jak również nie mogłaby w takim stopniu poświęcać się pracy twórczej. Wychodząc ze swojego azylu, włożyła zamaszystym ruchem okulary na nos i gwałtownie obróciła się w miejscu, aż materiał jej spódnicy furczał, a brązowy kucyk upięty nad lewym uchem zdawał się sprężynować, dopóki nie uspokoił się parędziesiąt kroków dalej, zaledwie się kołysząc już i łaskocząc płatek ucha. Tak uzbrojona do walki z codziennym dniem, ruszyła przed siebie, by rozpocząć kolejny, pracowity dzień w jej Hopkins Tailor Shop.
*
Dlaczego? Zawsze zadawał sobie to pytanie. Nieskomplikowane, często nadużywane przez dzieci słowo, dopiero co poznających świat, pchanych w każdy dzień i cień przez niezmierzoną w ludzkim pojęciu ciekawość. A jednak, odpowiedzi nie znał. Przecież ni była jedynym krawcem w Londynie, ba, w całej Anglii również nie, ale zawsze tutaj wracał. Nie można było odmówić Ninie kunsztu ani zdolności, które na co dzień prezentowała w swoim fachu, ale było jeszcze coś, co oddziaływało na demona silniej, niż wzajemne obiekcie oraz złośliwości, które prezentowali sobie i raczyli się nimi przy każdej sposobności, jak również  i nieustające przytyki dotyczące ich światopoglądu.
 Jednym z najczęstszych zarzutów, jakie słyszał z jej ust, był fakt bycia staroświeckim w pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Obiektywnie rzecz ujmując, Sebastian nie mógł być inny. Z setkami lat, jakie dźwigał na swoim krzyżu i walizeczką doświadczeń w ręce już dawno wyrobił sobie opinię na pewne sprawy i poglądy. Nie znaczy to, że były one złe czy nieaktualne, bardziej skłaniam się do opinii, że ponadczasowe. To efekt długoletniej wędrówki demona po ziemi, jego pielgrzymki między ludźmi, z którymi żył. Widział ich śmierć i narodziny. Obserwował z boku poczynania, marzenia i często zadawał pytania, na które samym zainteresowanym zabrakło czasu.
 Tym, co ciągnęło demona w te strony, a czego nie chciał sam przed sobą przyznać, była ciekawość.
 Czy gdyby wiedziała, kim jest naprawdę i jaką nieograniczoną mocą władałby na zawołanie, czy z równie wojowniczym charakterkiem wyrzucałaby go za drzwi, a swoim dźwięcznym, silnym głosem prosto w twarz rzuciłaby mu, ze jest twardogłowym? Czy tak władcza kobieta zdołałaby go usatysfakcjonować?
 Szczerze przyznawał sam przed sobą, że nudziły go kobiety, z którymi miał styczność. Każda była do bólu przewidywalna. On, dzięki swojej nietypowej urodzie natychmiast wzbudzał ich zainteresowanie, mniej lub bardziej jawnie, czy wręcz bezpośrednio okazywane, ocierając się o łamanie zasad dobrego wychowania, za czym demon nie przepadał. Później wywiązywała się niezobowiązującą rozmowa, po której płeć piękna ścieliła mu się pod nogami, zapewniając, że spełni wszelkie jego marzenia i zachcianki, a wieczór z nimi zapamięta do końca życia. Bez znaczenia było, czy podczas pogawędki flirtował, czy zdawał się być całkowicie neutralny: piekielna osobowość działała jak lep na muchy na kobiety, a demon był już tym zwyczajnie znużony. Brakowało mu adrenaliny, instynkt myśliwego domagał się zabiegów, podchodów, trudu, o dziwo, by zdobyć to, czego pragnie. Wówczas nagroda smakowała niewspółmiernie lepiej, niż gdyby uzyskałby ją łatwym kosztem. Dlatego demon tak też zabiegał o swoich potencjalnych kontrahentów od dłuższego już czasu. Żył wystarczająco długo i nigdzie mu się nie śpieszyło, więc zamiast żyć byle jak, byle gdzie, byle kiedy i na łapu-capu, czerwonooki wybrał drogę o wiele trudniejszą, acz o wiele bardziej ekscytującą, pełną przygód, jakie mógł mu zaofiarować świat ludzi i spełniającą jego wygórowane oczekiwania.
 Te i inne myśli zaprzątały czarną głowę nienagannego kamerdynera, gdy zatrzymawszy powóz na kamienistym bruku tuż przed witryną pracowni, w której królowała jedna z pierwszych feministek-sufrażystek, zsiadał z kozła z lekkością godną pozazdroszczenia każdemu, niezależnie od wieku. Na drzwiczkach czarnego pudła minął wzrokiem herb hrabiego Phantomhive, a zerknąwszy przez kwadratowe okienko do środka, upewnił się, że nie ma w środku niczego, co mogłoby skusić ewentualnych złodziei.  Zanim wszedł, przerzucił jeszcze lejce i wsadził biczyk do specjalnego rowka, a następnie skierował wzrok na swoje buty, odetchnął z ulgą i pewnym siebie krokiem, z podniesioną głową wkroczył w świat adamaszku, żorżety i jedwabiów.
 W duchu świętował fakt, że nie towarzyszy dzisiaj paniczowi w przymiarkach, a jedynie przybył w celu odebrania gotowego już zamówienia i przekazania Ninie gotowych wskazówek chłopca odnośnie stroju, który będzie potrzebował do zrealizowania kolejnego z rozkazów Jej Królewskiej Mości. Mógł go bez trudu sam wykonać, ale Ciel z jakiegoś powodu wolał, aby zajęła się tym ta ekscentryczna wariatka. Odnośnie miary miał przekazać, że nie przytył ani funta, nie urósł nawet o złamany paznokieć i nie zamierza się nawet fatygować – a przynajmniej w takie słowa ujął to młody hrabia. Prawda była taka, że znając zapędy swojej krawcowej obawiał się o to, aby nie odkryła jego znaku hańby pieczołowicie ukrywanego przed światem, o którym wiedział tylko on, jego kamerdyner i bliska ciału koszula.
 ¬– Witam – odezwał się grzecznie, widząc Augustę niedaleko wejścia. – Czy zastałem…
 – A ty tu czego? – dokończył za niego energiczny głos. Pomocnica zwróciła głowę w stronę swojej szefowej, informując, że zostawia go pod jej opieką i że zajmie się wykończeniem sukni dla jakiejś znamienitej damy, której nazwiska Sebastian nawet nie fatygował się zapamiętać. – Zejdź mi z drogi i nie marnuj mojego cennego czasu – oświadczyła, kreśląc rękoma w powietrzu kółka i wykrzywiając twarz w taki sposób, jakby widok przystojnego bruneta naprawdę nie był dla niej miły.
 – Niestety, musisz znieść moją obecność przez jakiś czas – odezwał się demon, cofając się ze swoich wszystkich dotychczasowych przemyśleń. Szczerze nie znosił tej kobiety i była straszna. Nie w takim sensie, co Frances, chociaż niewątpliwie istniało pewne podobieństwo między kobietami. Nie w sposobie ich myślenia czy ubierania, bo w tym różniły się zasadniczo. W towarzystwie obydwóch Sebastian po prostu czuł się niekomfortowo.
 – Jest tutaj młody hrabia? – podekscytowała się nagle krawcowa, a w jej brązowym oku pojawił się subtelny błysk. – Metrówka, gdzie jest metr?! I igły! Ostatnio dostałam idealny materiał, hrabiemu na pewno będzie w nim do twarzy! Och, mam głowę pełną pomysłów! Dajcie mi chwilkę, a stworzę arcydzieło! Meg!
 – Obawiam się, że do tego nie dojdzie, jestem sam.
 – Och – wyrwało się Ninie i jak przed chwilą była gotowa wyjść ze swojej skóry, tak teraz jakby przestała zauważać demona, przechodząc mu tuż przed nosem, jakby celowo chcąc zademonstrować mu obfity biust, chociaż nie leżało to w jej naturze. Jakby chciała udowodnić demonowi, co myśli o jego podejściu do stroju, który był stanowczo zbyt cnotliwy i ograniczający wszelkie kobiety, które wpadły w jego łapska. Ona wyznawała inne zasady i hołdowała im niemal każdą kreacją.
 – Na dzisiaj miało być gotowe zamówienie. A to instrukcja od panicza – odezwał się w końcu, podając kobiecie kopertę. Nie raczyła odpowiedzieć, za to gdy tylko usłyszała imię Ciela, od razu zaczęła ochoczo czytać wiadomość, siadając na blacie stołu, odsłaniając zgrabne nogi w szortach.
 – Więc, gdzie ono jest? – zaczął ją poganiać – Nie mam całego dnia, pani Hopkins.
 – Ja też nie – odparła, uśmiechając się do kawałka papieru.
Demon przewrócił oczami, wstając z miejsca i na własną rękę zaczął poszukiwania. Nigdzie w pobliżu nie widział niczego podobnego, ale gdy tylko zagłębił się w święte atelier, po czuł na sobie chłodny wzrok, aż się odwrócił.
 – Taki ignorant jak ty tam nie wejdzie – oświadczyła, ujmując się pod boki.
 – Dlaczego? – zapytał Sebastian, z premedytacją przesuwając kawałek stopy poza próg.
 – Tam – pokazała otwartą dłonią – wyzwalam kobiety z rygorów, które narzucają im jakieś ograniczone stroje. Moda to ciągłe zmiany! Nie można stać w miejscu, bo nim się spostrzeżesz, zostaniesz w tyle. Spójrz tylko na swój garnitur!
 – Jest odpowiedni – odpowiedział spokojnie demon. – W sam raz dla kamerdynera. Podoba mi się.
 – A mi podobają się kobiety i chłopcy do lat piętnastu! Nie spełniasz żadnego z kryteriów, więc się wynoś, chyba, że mam cię jak wówczas wystawić za drzwi, jak przy Cielu? – zaoponowała, ale wówczas demon z nadludzką prędkością złapał ją za nadgarstek i przycisnął sobą do ściany.
 Jej opuszki pachniały kredą, której używała, aby nakreślić na tkaninie poszczególne elementy wykroju. Kiedy przyjrzał się dokładniej, dostrzegł nawet niewielkie drobinki tuż za paznokciem, a żeby bardziej ją poirytować, zamiast zachowywać spokój w jej towarzystwie, jak zwykł to czynić, przybliżył swoją twarz do jej palców, chcąc napawać się ich zaskakującą miękkością oraz delikatnością. Dlatego, gdy zamiast tego kobieta wykonała gwałtowny ruch dłonią, nie mógł uwierzyć w to, że nie śni. Brązowowłosa z werwą zadrapała go swoimi paznokciami, pokazując w ten sposób, aby się nie zbliżał.
 – Jesteś pewna? – zaśmiał się, ku przerażeniu Niny zdejmując jej okulary i niby przypadkiem przecinając wstążkę od włosów, uwalniając krótkie, brązowe fale, które zgrabnie otuliły jej twarzyczkę, nadając bardziej urokliwego wyglądu. Wszystko to odłożył daleko za siebie, na półkę z brzoskwiniową balą muślinu, ale na tyle wysoko, aby Nina nie była w stanie samodzielnie odzyskać swojej własności inaczej, jak z jego pomocą. Bądź przenośnej drabinki, ale tej drugiej nie było nigdzie w pobliżu. Za to dziką satysfakcję sprawiał mu rozbiegany wzrok krawcowej oraz momentalnie poszerzona źrenica, tak typowa dla osób, które mając problemy ze wzrokiem, nagle są zmuszone posługiwać się bez szkieł korekcyjnych.
 Wbrew temu, czego się spodziewała, nie pogniewał się, nie odskoczył, a zdawał przejawiać niezdrowe zadowolenie z tego, co się działo.
 – Czy teraz nadal jestem sztywniakiem?
 – Jesteś dupkiem! – odparła z mocą Nina, próbując wyszarpnąć rękę.
 – Niezwykle miło mi to słyszeć – ukłonił się kurtuazyjnie, szczerząc kły w uśmiechu – Pozwól, że udowodnię ci, że twoje zainteresowania sięgają daleko poza narzucony przez ciebie rygor. W projektowaniu ubrań nie uznajesz ograniczeń, a sama zawężasz swoje relacje z ludźmi. Nie jesteś zbyt konsekwentna – mruknął zadowolony, zerkając jej prowokacyjnie w oczy. Jak dotychczas, dostarczała mu jedynie rozrywki, a obiecywał sobie, że to dopiero wstęp. Nie od wczoraj był demonem, żeby nie potrafić pokierować sprawą według swego uznania.
 Chociaż na co dzień Nina byłą pełna życia i czasami aż obawiano się jej zachowania, teraz nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Po chwili zorientowała się, że się trzęsie, a głowa bruneta lekko pieści jej szyję, wprawiając w zadziwiająco dobre uczucie, które skądś pamiętała, ale o wiele bardziej przyjemne niż wtedy, gdy zwyczajnie molestowała swoje klientki, obłapując tam, gdzie najmniej by sobie życzyły. Jednak nie zamierzała pozostawać bierna, o tym mógł zapomnieć. Odczekała tylko chwilę, by uśpić czujność kamerdynera i wychwytując idealny czas, odepchnęła go od siebie, a traf chciał, że akurat do wnętrza atelier.
 Demon pozwolił jej na to, a gdy dostał to, czego chciał, zręcznie odbił się dłonią od stojącej na stole ciężkiej maszyny, tak, by wyhamować ruch i nie narobić większych szkód, bo nie to było jego celem. Przed oczami mignęły mu poprzyklejane do ścian projekty następnych kreacji i tabele pełne cyfr, opisujących zależności w materiale i sposób ich wykrojenia. Gdzieniegdzie na boku leżały ręcznie sporządzone notatki, a nawet odnalazł kilka próbek ściegu na niedużych kwadratach z materiałów, nieestetycznie postrzępionych na końcach.
 – Na miejscu Ciela, w życiu bym cię nie zatrudniła – zwróciła się do niego krawcowa.
 – Na szczęście, macie różne gusta i potrzeby – odpowiedział spokojnie, posyłając jej jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów, który przyprawił Ninę o przyśpieszone bicie serca i mimowolne dotknięcie dłonią do miejsca, w którym jego usta pieściły pachnącą, kobiecą skórę. Ten krótki, przerwany gest niezwykle usatysfakcjonował Michaelisa. Ku rozpaczy swojej towarzyszki zdjął z siebie płaszcz, a następnie frak i niedbałym gestem poluzował wiązanie krawatu tuż przy szyi, odpinając jeden z guzików wykrochmalonej koszuli.
 – Jakoś tutaj gorąco – zauważył, robiąc natychmiast zmartwioną minę – Mam nadzieję, że to pani nie przeszkadza, pani Hopkins. Jeśli mógłbym służyć miarą – dodał, rozpinając kolejne guziki swojej koszuli, dopóki białe płaty materiału nie zwisały swobodnie po bokach smukłego ciała. – Potrzebuję kilku nowych ubrań. Czy mógłbym na panią liczyć? – zagadnął, ponownie podchodząc do brunetki, która podskakiwała w miejscu zwrócona do niego tyłem. Sądził, że cały czas oglądała jego poczynania, zachwycając się jego idealnością w każdym calu, gdy zwyczajnie został zignorowany. Ważniejszym dla niej okazało się odzyskanie okularów, niż męska, acz pociągająca pierś.
  Objął ją od tyłu za biodra, a następnie zasypał czułościami kark i policzki, przesuwając swoje ręce nieco w górę i w dół, jednak kiedy szatynka uderzyła go głową w szczękę, nadal stojąc z wyciągniętą ręką po szkła, powoli tracił cierpliwość. Jak zwykle zresztą, w jej towarzystwie.
 – Nie powinnaś zdjąć ze mnie miary? Krawcowej, która wyprzedza myślą sezony, chyba nie trzeba o tym przypominać – zauważył złośliwie, podając do jej ręki taśmę.
 – Zdejmę, sztywniaku! Mógłbyś się nieco uspokoić? Próbuję odzyskać swoją własność! – zaoponowała, ale wtem zagościł w jej głowie pomysł za zemstę za wtargnięcie tutaj bez pozwolenia. Z nadludzką szybkością i błyskiem w oku związała demona taśmą na tyle ściśle, by mógł jedynie oddychać, zupełnie jak paczkę, a następnie przyciągnęła go do siebie, aby mogła spojrzeć mu prosto w twarz. I wtedy coś poszło nie tak.
 Poczuła, że coś ją do niego ciągnie, pomimo, że miał na karku na pewno więcej niż piętnaście wiosen, a także nie był kobietą. Rumieńce zdradliwie opanowały jej policzki, chociaż zaciskała w dłoniach linę tak mocno, aż wżynała się w jej skórę, jakby to miało stanowić poręczenie jej bezpieczeństwa. Co więcej, usta rozchyliły się bezwładnie i zanim się zorientowała, już zdążyli być na tyle blisko siebie, by posmakować swoich języków. A była pewna, że Michaelis nie mógł się ruszać!
 Ze złości chwyciła ze stołu ogromne nożyce, chociaż nie wiedziała co dokładnie chce nimi zrobić, dlatego jej ręka zawisła w połowie drogi, dopóki wiedziona jakąś wyższą siłą, nie przybliżyła ich do skrępowanego demona.
 – Zrób to – zachęcił czerwonooki, przysuwając swoją głowę tuż do jej ucha, delikatnie przygryzając płatek zębami. Na co by się nie zdecydowała, nie jest w stanie wyrządzić mu krzywdy, najwyżej sprowadzi jeszcze więcej atrakcji i podnieci go. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była teraz piękna, gdy miała go w swoich rękach, piorunując czekoladowym spojrzeniem dwojga szlachetnie wykrojonych oczu i dzierżąc w dłoni ostrze skierowane w jego stronę. Tak jakby nienawidziła go i kochała jednocześnie. Idealnie wyważona mieszanka.
 Wystarczyło jedne, precyzyjne cięcie, by spodnie demona opadły w częściach na podłogę, a chwilę później powietrze przeszył brzęk padających nożyczek, wyszczerbiających nieco podłogę. Obcasy obydwojga wystukały jeszcze niesymetryczny rytm, dopóki ciepła skóra demona nie zetknęła się z zimną ścianą. Ale cóż to było za uczucie! Z tyłu chłodny mur, z przodu gorąca kobieta z wyraźną chęcią dominacji. Istny raj.
 Nina pochyliła się nieco nad swoją ofiarą, napawając się tym uczuciem, które powoli budziło się gdzieś na dnie jej duszy. Takie zapomniane, zakurzone, schowane przed światem. Na co dzień moda i szycie zupełnie jej wystarczały, ale teraz z każdą chwilą przekonywała się, że jednak nie, że ta potrzeba była po prostu zepchnięta do podświadomości, gdzie czekała na osobę pokroju kamerdynera, napierającą do skutku i bardzo przystojną. Nawet teraz czuła, jak coraz twardszy ociera się o jej brzuch, dopóki nie wzięła metru do jednej ręki, a drugą nie próbowała zdjąć z siebie przynajmniej górę.
 – A mógłbym pomóc – westchnął Sebastian, wydostając ręce z uwięzi – Tylko musisz ładnie poprosić.
 – Poproszę – odparła jak echo Nina, kierując na niego zamglony wzrok. Nawet przestało jej zależeć na trzymaniu go w ryzach, a dzielny metr skończył na podłodze obok nożyczek i resztek materiału, udając, że jest wężem.
 Wówczas rolę zupełnie się odwróciły. Sebastian z niebywałą delikatnością zdjął z niej kamizelkę i spodnie, zostawiając jedynie w długiej spódnicy i rozpiętej bluzce, w trochę niechlujnym, acz niezwykle uroczym i pociągającym stroju. Następnie objął ją w talii i pociągnął w swoją stronę, gdzie usiadł wygodnie na krześle, a ją posadził przodem do siebie, na razie na nogach, chcąc nieco bardziej ją dopieścić, zanim zajmą się sobą na poważnie. Specjalnie dla niej nawet wybrał taką pozycję, aby dopasować się do jej władczego charakterku. Kobieta z pazurem – oto, kim niewątpliwie była pani Hopkins.
 Ciche jęki z wolna przybierały na sile, kiedy język umiejętnie ślizgał się pomiędzy jędrnymi piersiami, a palce mężczyzny tańczyły pod przyjemnym materiałem, unosząc go i trochę gniotąc, ale czegóż by nie zrobił, by widzieć te wszystkie ekspresje, jakie ofiarowywała mu nie tylko zaczerwieniona twarz, ale i całe ciało kobiety? Niedokończone, przerywane ruchy, ciche mruczenie i te słodkie pocałunki, które spijał prosto z jej ust. W pewnym momencie jednak nie wytrzymał, chwycił ją za pośladki i nadział na siebie, pozostawiając ją w takiej pozycji, by mogła w całości decydować o tempie. Nina musiała się oprzeć mocno palcami stóp o podłogę, ale poradziła sobie zaskakująco dobrze. W końcu wielu rzeczy o niej nie znał. Nie miał okazji poznać.
 W krótkim czasie nie tylko twarz Sebastiana zdobiła szrama od paznokci, ale i całe barki z plecami były pokryte śladami obecności pięknej krawcowej. Po kilku próbach odnaleźli wspólny rytm, a fałdy spódnicy okryły doszczętnie ich kończyny, dając nieco prywatności, ale też miłego uczucia bezpieczeństwa. Demonowi nie przeszkadzałoby, że ktoś by go zobaczył, natomiast nie było tutaj też aż takich warunków, by rozbierać się do rosołu.
 Kilka mocniejszych pchnięć z jego strony natychmiast zaowocowały w krzyki kobiety, która nawet wcale nie starała się ich tłumić. Po prostu zachowywała się tak, jakby faktycznie nie miała żadnych ograniczeń, zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą. Być bardziej wolną, porzucić ograniczające reguły. I dało się to zaobserwować, podczas gdy on wtulił twarz w jej pełne piersi, ona polegając na własnej sile dążyła śmiało do najprzyjemniejszej części. Dłonie wplotła między czarne kosmyki swojego kochanka, a ruchy jej bioder przybrały na intensywności. Czuła, jak w środku cała pulsuje, jak twarda męskość pokaźnych rozmiarów wypełnia każdy skraweczek jej ciała i jak umiejętnie demon zaczął pieścić ustami jej nadgarstek.
 Niewiele później doszła, dziwiąc się, że jej partnerowi udało się to w tym samym czasie, jakby specjalnie na nią czekał. Westchnęła zmęczona, odchylając głowę w tył i trwając jeszcze chwilę w tej pozycji, łapiąc ustami powietrze.
 – To na kiedy ma być gotowe to zamówienie? – zagadnęła, odgarniając włosy z wilgotnego czoła.
 – Jak najszybciej. Panicz nie lubi czekać – odparł z szelmowskim uśmiechem, ciągnąc opuszkiem palca od jej szyi a kończąc na samej szczęce. Udało mu się i upewnił w jednym, wcześniejszym przekonaniu: ta kobieta była wyjątkowa.



niedziela, 12 marca 2017

Wspomnienia demonów, część 57, FINAŁ

                Na początku tego rozdziału chciałabym zaznaczyć, że to już ostatnie spotkanie z tymi bohaterami i całą serią „Wspomnień demonów”. Mam nadzieję, ze wam się podobało chociaż w połowie tak, jak mi i ze czytanie tej prozy przyniosło wam radość. Dziękuję wszystkim, którzy komentowali, wspierali i radzili, co zrobić, aby było lepiej. To wszystko dzięki waszej pomocy i motywacji powstało najdłuższe dzieło mojego życia. Po nim już wiem, że potrzebuję solidnej bety, grammanazi to moje drugie imię, a także, że chyba nie podejmę kariery pisarskiej xD
Kolejnego opowiadania możecie się spodziewać już niedługo. Nie mam jeszcze ściśle ustalonego pomysłu, ale wiem, że powrócimy do kryminału. W tym się czuję swobodniej. I w o wiele mniejszym rozmiarze.
Jeszcze raz dziękuję wam, czytelnikom, bo bez was nie byłoby mojego bloga.
`````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````
LVII FINAŁ

– Coooooo? – jęknął niezadowolony Ciel, gdy nagle nagranie się urwało, a nieruchomo dotąd leżące ciało kamerdynera drgnęło, z początku zupełnie niezauważalnie, a potem uniósł się nieznacznie zgięty palec wskazujący w zabrudzonej rękawiczce.
                – Paniczu, jest mi nie…niezmiernie przykro – zaczął słabym głosem demon, ale w miarę wypowiadanych słów odzyskiwał potrzebny tembr i łatwość mówienia, tak jakby naprawdę zastygł i teraz z wolna, jak ogromna bryła lodu topniał, uwalniając zamrożone wewnątrz życie.
                – Sebuuuuś! Już myślałem, że tu zamarznę – dotarł do klęczącej dwójki głos rudego żniwiarza.
                Hrabia, uznając, że kryzys został zażegnany wstał, a w ślad za nim, chociaż nieco ociężale, jego demoniczny kamerdyner, łyskając na pozostałych widzów spektaklu spojrzeniem zabarwionym nutką niebezpiecznego, nieujarzmionego szaleństwa. Zanim jednak zrobił cokolwiek innego, uklęknął przed swoim panem, recytując jedną z formułek, jak nie do pomyślenia była jego chwilowa niedyspozycja w związku z odpowiedzialnym stanowiskiem, jakie zostało mu przydzielone, a mianowicie kamerdynera rodu Phantomhive, co jest okrutnym niedopatrzeniem z jego strony i że podda się każdej stosownej karze, jeśli jego pan uzna ją za stosowną.
                Undertaker nawet nie słuchał tej paplaniny. Cały jego plan poszedł właściwie na marne. Przecież nie wypyta dzieciaka, co dokładnie widział, zresztą podejrzewał, że sam zainteresowany niedługo będzie jeszcze w posiadaniu tej wiedzy. Zaatakować też go nie mógł, by wydusił mu to, co naprawdę go obchodziło, bo…
                – Dlaczego mi to kazałaś? – jęknął w duchu, próbując zrozumieć decyzję własnej siostry.
Jeszcze zanim zaginęła, wymogła na nim, że nigdy, przenigdy, gdy spotka się z nim w trakcie ich długiego, nieśmiertelnego życia, nie zabije go. Nalegała na to tak stanowczo, że Undertaker zmuszony był przysiąc na własne życie, że nigdy nie podniesie rękę na istotę, którą pokochała i która ją uratowała. Wielokrotnie czytał jej zapiski, znał suchy raport aż do zniknięcia.
Tak, jak za pierwszym razem, notatki nie wspominały ani słowem, co się stało, gdy przebywała w piekle. Jednak za drugim razem nie miała tyle szczęścia. Nie wróciła już nigdy, a przynajmniej jego poszukiwania okazały się bezowocne.
                – Kamerdynerze – odezwał się w końcu, przerywając jesienną ciszę – odpowiedz mi na jedno pytanie.
                Spotkanie błękitnego i czerwonych oczu wyrażało niemą zgodę.
                – Jaki miałeś do niej stosunek?
                – Była nikim ważnym – zabrzmiała niemal natychmiastowa odpowiedź.
Grell patrzył niezrozumiałym wzrokiem po całej trójce, za nic nie mogąc wywnioskować, co się właściwie teraz dzieje. O kim mówią?
                – Dziękuję. Hrabio, jak zwykle możesz liczyć u mnie na najświeższe informacje. Jednakże – przerwał, kiwając palcem – masz mi podarować swój najpiękniejszy uśmiech! – dodał, po czym pomachał ręką i zawróciwszy się, powoli kierował się do wyjścia.
                – Ej, grabarzu! Zaczekaj! – krzyknął za nim Grell, podbiegając do swojej piły, pociągając za włącznik, by zawyła na pożegnanie z mroczną siedzibą Psa Królowej i pobiegł za odchodzącym Shinigami.
                – Ale przecież… Po co to było? – dopytywał, przewieszając przez ramię płaszcz. W marszu chłód nie dawał mu się już tak bardzo we znaki, jak gdy siedział zmarznięty w parku, oczekując na rozwój wydarzeń, którego w zasadzie nie było. Co prawda, wysłuchał od grabarza niezwykle ciekawą rzecz, jednak…
                – Ale wróciła, prawda? W końcu mówiłeś, że napisała tę książkę! – dodał z zapałem, tracąc na pewności, widząc minę swojego starego przyjaciela.
                Nastało milczenie. Dwójka mężczyzn minęła bramę wejściową, kierując się znajomą trasą na cmentarne odludzie, skąd wydeptana na skróty ścieżynka prowadziła prosto do zakładu białowłosego.
                – Nie, Grellu. I widać to, co powiedział jej kiedyś Heptling, było całkowitą racją. Nie warto kochać demony.
                – Ale! Jak wówczas ją napisała? Kiedy?
                Staruszek uśmiechnął się z bólem.
                – Podrzucono ją nam niedługo po jej zaginięciu. Wmawiałem sobie przez lata, żeby wierzyć, że gdzieś żyje, że to wszystko nie poszło na marne. Chciałem znać tylko odpowiedź na pytanie, co on czuł. Przepraszam, że cię w to wciągnąłem. To było oczywiste, mogłem sobie darować to wszystko. Tylko widzisz… Sam nie wymusiłbym na nim odpowiedzi.
                – Przestań, weź się w garść! A przede wszystkim, to weź mi wyjaśnij, czemu jej wspomnienia były częścią Sebastianka! Przecież to nielogiczne. Każdy z nas ma pojedyncze…
                – Oprócz demonów. One potrafią zatrzymywać wspomnienia swoich przodków i przekazywać je potomnym. Tym się różnią.
                – Zaczekaj – Grell podniósł dłoń w geście, że totalnie nic do niego nie trafia i że to dobra okazja, by zacząć od początku.  – Dobra, przodkowie, dziedziczenie. W porządku. No ale oni przecież nie byli rodziną! I jak ty na to wpadłeś, że należy szukać właśnie tam?
                – Czysty traf szczęścia. Nie było go nigdzie, a wolałem wierzyć, że gdzieś przeżyła. Ale teraz nie mam złudzeń. Czuję się tak, jakby część mnie umarła… Z jakiegoś powodu, akurat on stał się naczyniem do przechowywania pamięci o niej… Co za ironia.

*
                – Najmocniej przepraszam, paniczu – skłonił się ponownie kamierdyner, jednak tym razem w nienagannym stroju, z dbałością do ostatniego guziczka na jego mankiecie. Gdyby teraz koś go zobaczył, nawet przez myśl by mu nie przeszło, że przez ostatnią godzinę leżał cały we krwi na dywanie jesiennych liści.
                – Jestem głodny. Będę u siebie w gabinecie – rzucił na odchodne chłopiec, wracając powolnym krokiem do środka rezydencji.
                – Oczywiście – uśmiechnął się Sebastian. To znaczyło nie mniej, nie więcej, jak to, że Ciel miał ochotę na filiżankę dobrej herbaty i cos słodkiego. A tym razem powinien się wyjątkowo postarać.
                Darjeeling, wykwintna herbata z pierwszego zbioru o odcieniu szlachetnego bursztynu i aromatycznym zapachu mieniła się kolorami w białej, porcelanowej filiżance tuż obok pysznego, wielopiętrowego puddingu o smaku wanilii i czekolady z powidłem agrestowym, zgdonie przemierzając korytarze na umiejętnie pchanym wózku przez czarnowłosego mężczyznę. Niemal niesłyszalne echo jego kroków mogło wzbudzić niepokój, ale dom sprawiał wrażenie wymarłego od środka, i to nie tylko za sprawą ciszy i pustki, jaka tu panowała. Radosne trio zgodnie pracowało, ale w innym skrzydle, więc tutaj stan taki nie był żadną patologią czy też nowością.
                Droga do gabinetu Ciela zajęła mu pięć minut dwadzieścia osiem sekund, czyli o cała minutę i czterdzieści trzy sekundy za dużo, niż zwykle. Brunet uśmiechnął się pod nosem i pokiwał głową. Kto by pomyślał, że wystarczyło tylko wspomnienie o niej, które – jak mu się zdawało – umarło z czasem.
                Collette, czy z każdym swoim pojawieniem się musisz robić tyle zamętu?
                – Podwieczorek gotowy – poinformował chłopca na wejściu, obserwując go z półprzymnkniętych powiek podczas przenoszenia deseru i herbaty na stare, dębowe biurko. Doskonale zdawał sobie sprawę, że chłopiec robi teraz to samo. Ale podczas snu usunie mu wspomnienia dotyczące dzisiejszego dnia. Nie miał na to rady, śmiertelnik dowiedział się o piekle, a zasady mówiły jasno, co w takich przypadkach należy robić. I chociaż wcale nie pałał entuzjazmem, by tego dokonać, nie miał wyboru. Tylko raz pozwolił sobie na błąd, a on potrafi wyciągać z nich wnioski. Tylko ludzie potrafią popełniać z pasją po kilka razy tę samą pomyłkę.
                – Jak to się skończyło? – mruknął hrabia, niby od niechcenia.
                Demon spojrzał na niego zdziwiony, ale powstrzymał się od zbędnego komentarza.
                – A jak się paniczowi wydaje? – zagadnął, odsuwając się w róg mebla, by w razie potrzeby, służyć dokładką.
                Chłopiec zmierzył go chłodnym spojrzeniem błękitnego oka, a potem upił łyk herbaty.
                – Nieważne. Była głupia. – podsumował, zatrzymując się nad samą krawędzią filiżanki. – Darjeeling – dodał po chwili, rozpoznając po zapachu.
                – Była zakochana. Zupełnie jak panienka Elizabeth.
                – Nawet mi o niej nie wspominaj. Brakowało teraz tylko jej różawego, słodziaśnego najazdu i na siłę urządzania balu na jakże okrojoną liczbę osób. Nawet nie masz pojęcia, Sebastianie, że taka wizja stresuje bardziej niż samo uczestniczenie w tej maskaradzie.
                – Potrafię to sobie wyobrazić – zgodził się Ciel. – A jak tamten kontrakt? Udało ci się?
                – Oczywiście. Osadziłem na tronie ich nieślubnego syna, późniejszego Wiliama pierwszego Zdobywcę. Nie powiem, bystry był z niego chłopak. Za to ojciec na stare lata zgłupiał i uznał, że jeśli wybierze się na pielgrzymkę pokutną, to jego winy zostaną odpuszczone i wyrwie się z mocy kontraktu.
                – Naprawdę?! – zawołał Ciel, uderzając ręką w blat i zaczynając trząść się w fotelu ze śmiechu. – Nie wierzę, jego dusza musiała niesamowicie śmierdzieć tchórzostwem. Dobrze ci tak. Zresztą – dodał, odstawiając filiżankę na blat i splatając dłonie, po cym wygodnie odchylił się w fotelu tak, że dotykał głową i plecami oparcia.
                – To, co raz stracone, nigdy nie powróci – dokończył za niego brunet, będąc idealnym odzwierciedleniem przedmiotu myśli młodego hrabiego.
                – Co zrobisz z tą wiedzą? – zapytał rzeczowo chłopak.
                – Będę zmuszony ci ją odebrać. Powinieneś sam rozumieć, dlaczego.
                – Rozumiem. Zrób to teraz – kazał Ciel, odwracając się na fotelu twarzą do czerwonookiego.
                – Oczywiście. To nie będzie bolesne. Proszę być spokojnym – pouczył Ciela, a następnie zdjął z zębami rękawiczkę i bez zbędnych ceregieli przyłożył dłoń z odbijającym się na niej fioletowym pentagramem do czoła.
                Chwilę później było już po wszystkim. Młody Phantomhive był utwierdzony w przekonaniu, ze nudny dzień przerwało wtargnięcie czerwonowłosego żniwiarza napalonego na wspólną noc z jego kamerdynerem i po krótkim starciu Undertaker zabrał natręta, przywracając spokój rezydencji z mroczną tajemnicą. Sebastian zabrał przekąskę i miał się zjawić dopiero za godzinę najwcześniej. Zresztą, nie miał nawet ochoty go widzieć. Odwrócił się w fotelu do okna, wpatrując w pustą przestrzeń, która podsuwała mu fragmenty jego własnych wspomnień. Jego śmiech, gdy biegł po żwirowanej alejce wprost w objęcia roześmianej matki i ciotki, wiara w szczęśliwe życie. Zgorzkniały dla świata, cyniczny i zimny hrabia Phantomhive jak każda istota chował na dnie serca rzeczy, z którymi niechętnie dzielił się z innymi.
*

                – Witaj Hildr – zabrzmiał jasny głos bruneta.
                Korzystając z odrobiny czasu, postanowił odwiedzić zapomnianą przez wszystkich jaskinię na samym krańcu piekła. Głównie przez to, co dzisiaj miało miejsce, a także narastające wyrzuty sumienia, coś niezwykle go irytującego. Na szczęście, wybór tego miejsca przed wiekami okazał się trafny. Tajne wejście od spodu, zakryte rwącym potokiem, znał tylko on, a od wewnątrz pająki i roślinność przyszła z pomocą, tworząc naturalną zasłonę przed ciekawskimi oczami.
                – Nic się nie zmieniłaś – rzucił, podchodząc do leżącej i opuszkami dotykając jej policzka. – Sen ci służy, liście silisforii również.
                Nadal leżała taka drobna i delikatna na kamiennym podniesieniu, trzymając w dłoniach swoją broń. Ledwo je wówczas przytaszczył, bo im bardziej się oddalali od więzienia, tym bardziej broń się materializowała, by ostatecznie uziemić ją właśnie tutaj, gdzie pierwotnie się zatrzymali na postój. I chociaż jej serce nie biło już od kilku wieków, a skóra była lodowato zimna, nie było nawet śladu destrukcji.
                – Twój brat ma się dobrze. Tak długo, jak będzie żył, będziesz tak trwać, Hildr. A gdy nadejdzie czas, wreszcie odzyskasz spokój i skończy się twoja kara. Wreszcie twoja dusza ponownie zespoli się w całość. Mogę ci jedynie powiedzieć, że on bardzo cię kocha, nadal. A on – dodał, wskazując na swoją głowę ­ gdyby nie on, nawet nie wiedziałbym, gdzie cię szukać. Czasami mi cię brakuje, ale chyba się pogodziłem z twoją nieobecnością. Trochę rozumiem ludzi, gdy odchodzą ich bliscy – prowadził swój monolog, głaszcząc martwą dłoń.
                Czy ją kochał? Na pewno o to pytał go Shinigami. Może kochać to słowo na wyrost, ale o tym, że nie jest mu tak zupełnie obojętna zrozumiał, gdy już wiedział, że to koniec.
                Proces nic nie wykazał, przesadnie skłócona Kurara i Seth sami sobie wzajemnie zaszkodzili, a z tego, co było mu wiadomo, dziewczyna otruła się w więzieniu sama, chociaż nie do końca Sebastian wierzył w tę wersję, że niby nie wytrzymała ich wyrafinowanych tortur. Sztylet, który jej podarował, przepadł bez wieści, tak samo zresztą jak i Chobaliel, niedługo po otrzymaniu swego upragnionego imienia. A wisiorek wciąż tkwił na jej szyi, rzucając smutne ogniki na skalne nacieki na sklepieniu jaskini. Jego prezent, aby zapewnić jej bezpieczeństwo podczas jakże krótkiego pobytu, ale… pełnego dobrych wspomnień.