Kuroshitsuji fanfiction opowiadania pl Kuroshitsuji blog<\a>Ciel Phantomhive<\a>Sebastian Michaelis

środa, 28 grudnia 2016

Wspomnienia demonów, część 55

~~ LV ~~

Wszystko sprawiało, że demon górując nad orszakiem w kruczej postaci czuł się coraz bardziej zadowolony. Tarcza słoneczna wysoko królowała na niebie, rozświetlając ciągle unoszącą się na ziemi mgłę, która ograniczając znacznie widoczność stwarzała idealne warunki, by sprzątnąć niewygodną osobę. Sebastian postanowił zdać się na los i wybrać dogodną okazję, nie tracąc czasu na wymyślanie niestworzonych scenariuszy, bo jeśli coś mogło w nich pójść nie tak, to na pewno tak by się stało. Główny cel tej eskapady był banalnie oczywisty: pozbyć się królewskiego brata, który stanowił główną przeszkodę w wywiązaniu się z pierwszej części wiążącego go kontraktu. „Chcę być Królem Normandii”.
                Wraz z upływem czasu biała poświata rozrzedziła się do tego stopnia, że nie stanowiła większej przeszkody dla podróżujących, za to z ociąganiem godnym cnotliwej damy zaczęła odsłaniać swe wdzięki, późnowiosennej przyrody w pełnej krasie. Skraplająca się w powietrzu wilgoć gromadziła się na liściach wieloletnich drzew, tworząc z początku mikroskopijne skupiska, które choć niewidoczne dla ludzkiego oka, stale się powiększały, by następnie pod postacią kropelek spadać na przemieszczający się przez las pochód, zraszając końskie grzywy i niemyte człowiecze szyje. O ile zwierzę jeszcze zwyczajnie potrząsało łbem na boki, otrząsając się z nieprzyjemnego doznania i rżąc, o tyle jeźdźcy wzdrygali się i zastygali w bezruchu, trwając w swoim śmiesznym postanowieniu nie wykonywania zbędnych ruchów, bo przecież jadą z królem, dlatego ich reakcje były o wiele bardziej nienaturalne, niż wskazywałaby na to ich przyczyna. Inną zupełnie sprawą było, że gdyby spadł teraz w swojej ciężkiej zbroi z konia, potrzebowałby co najmniej dziesięciu do pomocy aby pomogli mu się podnieść. Stąd łatwo się domyślić, dlaczego podczas starć wojennych podnoszono jedynie króla, reszta, która spadła, niestety przegrała swój los.
                Cały orszak zapadał się miejscami niemal po pęciny w błoto, a wówczas zwierzęta stawały się bardziej poddenerwowane, zaczynały wymykać się spod kontroli, kopiąc i wyrzucając kopyta razem z resztkami mazi. Jeden z wierzchowców chciał nawet zrzucić z siebie zbędny balast, ale udało się go uspokoić, a Sebastian żałował w duchu, że to nie był koń Ryszarda i że ten spadając, nie złamał sobie karku. Za to sama refleksja natchnęła go, w jaki sposób mógłby rozwiązać sprawę, z czego niezwykle rad, rozłożył czarne skrzydełka i zakrakał donośnie, co bardziej wrażliwi przetłumaczyliby z ptasiego języka jako samouwielbienie w rozsądnej dawce.
                Demon na razie postanowił przysiąść na sęku jednego z rozłożystych dębów, gdzie konnica zaczęła się gromadzić, a w końcu zdecydowano rozbić tutaj obozowisko. Na pierwszy ogień poszli sokolnicy i charty mające za zadanie wytropić zwierzynę. Król wszak nie może czekać! Czerwone oczy kruka obserwowały bacznie każdy ruch, decydując się szybko na wypadek podczas polowania, gdzie było wystarczająco dużo świadków, jeśli chodzi o sam wypadek, a co ważniejsze, nie było Roberta, więc nie mógł paść na niego nawet cień podejrzeń, gdyby zaczęto doszukiwać się osoby, która pomogła losowi zakończyć pewien żywot. Wystarczy, że obok czaił się Cień Diabła, gotowy spełnić wszelkie rozkazy, aby w końcu otrzymać upragnioną wolność i zemścić się na Kurarze.
                Najpierw wypuszczono ptactwo, które wzbiło się z krzykiem w górę, gdy tylko sokolnicy ściągnęli z ich główek skórzane kaptury i wznieśli swe ręce w górę, pozwalając, aby zdały się na instynkt i pomogły zaszczuć zwierzynę. Doprawdy niezwykły był to widok, gdy szereg grubych, wzmacnianych rękawic trwa jeszcze w powietrzu, a sokoły sznurem unoszą się coraz wyżej i wyżej. Książę w tym czasie ze świtą przygotowywał łuki, czekając, aż będzie pierwsza okazja do sprawdzenia swych umiejętności w trafianiu do celu.
                Kruk siedział markotnie na drzewie, a gdy jeden z drapieżników chciał na niego zapolować, otworzył parę swoich oczu, przeszywając go na wskroś tak, że martwy sokół upadł na ziemię, a odpowiedzialny za niego człowiek strwożony pobiegł do ptaka, nie rozumiejąc, co się stało. Zdarzało się tak, że niedostatecznie wytrenowane nie wracały, ale on swoim życiem świadczył za podobne przypadki. Gdyby to było złamane skrzydło to jeszcze pół biedy, ale gdy wziął ciepłe jeszcze ciało w swoje dłonie zrozumiał, że jeśli szybko nie wkupi się w łaski króla, to marny jego żywot.
                – Panie, klątwa! Wycofajmy się stąd, to miejsce jest nieczyste – zaczął przerażony, ale otoczyła go tylko straż, wyzywając od idiotów i wyprowadziła poza zgromadzenie, aby swoją gadaniną nie psuł rozrywki reszcie.
                Świta upolowała wiele przepiórek, zdarzyło się nawet parę zajęcy a dzielne ptaki w nagrodę za swą służbę otrzymały świeżo odcięte głowy swoich ofiar, aby mogły w ten sposób zasmakować zwycięstwa. Reszta była oczywiście dla króla.
                Następnie przyszła pora na charty. Psy głodzono przez dłuższy czas, aby były bardziej agresywne i zdeterminowane, aby zdobyć ofiarę. Na znak dany przez trębacza myśliwi puścili psy, a sami dali znak konnicy, że może się powoli przesuwać w głąb puszczy.
                Sebastian się uśmiechnął w duchu, a następnie zrezygnował z niewygodnego w tym momencie ciała kruka na rzecz cienia, a dokładniej: stania się cieniem dowolnie wybranego przedmiotu. W ten sposób przemykał się od drzewa do drzewa zupełnie niepostrzeżenie, dopóki nie połączył się z jednym z chartów, zupełnie przejmując nad nim kontrolę poprzez manipulację cieniem. W ten sposób zmusił psa, aby zmienił swój kierunek, a także z kilkoma innymi ruszył na konia księcia, przerażając zwierzę do tego stopnia, że wyrwało lejce jeźdźcy i pognało przed siebie.
                Dokładnie o to chodziło przebiegłemu demonowi. Jego obłęd udzielił się trójce psów, które tocząc ślinę goniły za koniem, dopóki nie dopadły do niego i nie zatopiły boleśnie swoich kłów w nogach zwierzęcia. Siwek próbował jeszcze wierzgać kopytami w akcie desperacji, ale charty były silniejsze. Nie słuchały nawet rozkazów księcia, a zanim jeźdźcy zdążyli dotrzeć z odsieczą, koń stanął na tylnych nogach, zrzucając z siebie księcia wprost na wbitą pod kątem w ziemię kopię przygotowaną na grubego zwierza. Zapach krwi tylko bardziej rozjuszył psy, bo zaczęły szarpać za nogi i króla, dopóki jeden z dworskich nie wystrzelił w ich kierunku, ubijając jedno z nich na miejscu.
                Sebastian zadowolony czmychnął na cień pobliskiego krzewu z cienia martwego zwierzęcia, obserwując, jak ostrze elegancko przebiło się przez jelita króla. Wypadek podczas polowania, nikt nie mógł być winny, wszyscy widzieli, jak charty rzucili się na osobę władcy. Innymi słowy, pełen sukces, przy minimalnym nakładzie pracy. A teraz zadba o to, aby został należycie opatrzony w zamku i otrzymał odpowiednią pomoc medyczną.
                Gwar, jaki powstał, był ciężki do opisania. Co chytrzejsi próbowali jeszcze coś ugrać na zdarzeniu dla siebie, reszta zaniosła króla na nosze naprędce zrobione ze skóry i przymocowane do dwóch koni, pokrzykując do siebie, a w ogólnym zamieszaniu i stresie krzyczeli głośniej, niż to było potrzebne. Trębacz dął w instrument, grając sygnał do natychmiastowego odwrotu, głodne psy ujadały i kręciły się pod nogami, dopóki nie zostały z powrotem przywiązane. Najszybciej, jak się dało wyruszono z powrotem do Exmes, puszczając przodem człowieka, który miał zawiadomić nadwornych medyków o nieszczęściu, dając mu najlepszego konia. Oczywiście, nie pojechał byle kto, na prędce zgłosił się jeden ze szlachty towarzyszącej, mający nadzieję na sowite wynagrodzenie po ozdrowieniu władcy.
                Sebastian w te pędy, znowu jako kruk, powrócił do pałacu, tym razem dbając o przebranie jednego z medyków, gdy przemierzał ciemne korytarze zamku. Powitano go z nieufnością, ale na poczekaniu zaserwował im wiarygodną historyjkę, że jest lekarzem miejskim, a nakaz królewski stawiał ich wszystkich w gotowości w podobnych wypadkach. Nie miał też na celu znaleźć się wystarczająco blisko chorego: wystarczy, że przygotowana przez niego mieszanka trafi do adresata. Tylko i aż tyle.
                Korzystając z ostatnich chwil, wyciągnął z przepastnego rękawa woreczek z suszoną cykutą. W moździerzu roztarł go na proch, dodając kilka igieł cisu dla wzmocnienia efektu, a następnie dorzucił dla niepoznaki nieco miodu, by ukryć zapach i sprawić, że lek będzie łatwiejszy do podania.
                W niecała godzinę później jeźdźcy przybyli do zamku, wysyłając posłańców o najważniejszych osób w państwie, w tym do Roberta, a następnie biskup przeżegnał wnoszonego rannego do pokoju. Kopię udało się ułamać, ale jej stercząca część w ciele i zasychająca krew stanowiła przykry widok, od którego białogłowy chowały swe twarze w woalki bądź odwracały wzrok i z lękiem spoglądały w stronę drzwi, gdzie miano położyć rannego władcę.
                Sebastian stał w kącie, nie pchając się do dyskusji z ograniczonymi medykami tych czasów, którzy jednak byli zgodni, że szanse przeżycia są niewielkie, jeśli zostawią drzewiec w ciele, bo może rozwinąć się zagrażająca życiu infekcja. Dlatego też położono i rozebrano rannego, a wówczas demona uderzył smród grzybicy, po czym zniesmaczony pomyślał, że niechcący znalazł sprzymierzeńca w walce i nawet domieszka cisu wydawała się być jedynie zabezpieczeniem.
                Teraz należało być cierpliwym. Podawał bandaże, wynosił wodę zabarwioną na różowo do dziewek kuchennych, aby wylewały ją pod zamkowe płoty i przynosiły świeżej w tych samych misach. Chirurdzy zgodnie orzekali, że muszą zaczekać, aż zacznie gromadzić się ropa, która przyśpieszy gojenie rany i absolutnie odradzano jakiekolwiek mycie. Demon, słuchając tego wszystkiego z boku nie mógł się nadziwić, jak bardzo cywilizacja potrafiła się stoczyć w tak krótkim czasie prawie na samo dno, pozbawione chociaż podstaw logicznego myślenia. Za to cierpliwie, walcząc niemal z samym sobą i narastającym obrzydzeniem oczekiwał, kiedy wreszcie będą podawane pierwsze lekarstwa.
                O niskiej wiedzy lekarzy na temat serwowanych substancji przekonał się już wówczas, gdy nie dyskutowano, co najlepiej podać władcy, tylko kiedy podać, aby konstelacja gwiazd była w tym okresie jak najbardziej korzystna dla chorego, aby podana substancja wykazała maksimum właściwości absorpcyjnych, analgetycznych i zwalczających stan zapalny. Godziny wlekły mu się niemiłosiernie, wśród chaosu i bieganiny, a także wychwytywanych czułym uchem modłów biskupów oraz podszeptów spiskujących, co w razie śmierci i do kogo lepiej się wkupić w łaski. Bo że się coś zmieni to na pewno, w końcu król nie miał nawet żony, nie mówiąc już o potomstwie.
                W końcu zaniesiono pierwszą porcję leków a demon dopilnował osobiście, aby poszedł jego miód. Oddając tacę przewrócił nawet specjalną klepsydrę, odliczającą czas do wystąpienia pierwszych objawów. Każde spadające ziarenko przybliżało go do celu, a chora fascynacja, dotychczas uśpiona dawała się ujrzeć światu poprzez nieznaczny uśmiech.
                Nie musiał nawet czkać do końca, gdy usłyszał, jak lekarze mówią, że chory wymiotuje i ma drgawki. Winą obarczono nadwornego astrologa, obiecując mu bliskie spotkanie z toporem kata. Uradowany Sebastian popędził, aby na własne oczy przekonać się o skuteczności swoich działań. Gdy tylko go ujrzał, nie miał żądnych wątpliwości: poza tym, o czym już usłyszał zauważył rozszerzone źrenice, ciężki oddech, a także sączącą się strużkę śliny z kącika ust. Jeszcze tylko trochę, tylko odrobinka… Na wszelki wypadek wolał pozostać przy nim do końca.
                Już się odwrócił zadowolony z rychłego końca, a w myślach gratulował sobie porządnie wykonanej roboty, gdy kątem oka zauważył limonkowy błysk i blask białych włosów. Odwrócił się gwałtownie, spotykając twarzą w twarz z dziewczyną, którą odprawił z Piekła kilka ludzkich lat temu. Niby taka sama, a jednak nieco wydoroślała, a jej twarz nabrała więcej subtelności. To pierwsze, co mu się rzuciło w oczy. Przyszła razem z tym bogiem, z którym ostatnio się bił, a po jej wyrazistej mimice nie miał wątpliwości, że go poznała. Dziwił się tylko, że zaślepiony Shinigami tego nie zauważył.
                – To znowu ty? – Warknął, na dzień dobry przykładając swoją kosę do gardła demona.
                – Widać jesteśmy na siebie skazani… Też mi się to nie podoba – zauważył z teatralnym zasmuceniem, zakrywając twarz dłonią. – Moje kondolencje. Twój klient śmierdzi jak tona gnijących ryb – dodał na odchodne, nie wiadomo jak wydostając się z ataku boga i stając na niej nogami w swej już prawdziwej, demonicznej formie, z której rozpłynął się w powietrzu, zanim dziewczyna zdążyła go dotknąć.
                Czyżby wcale jej nie poznał? A może już zapomniał? Zresztą, Heptling zdołał jej już opowiedzieć o swojej niedawnej potyczce podczas akcji, kiedy razem szli tutaj, a tak klął na dzieci ciemności, aż Collette więdły uszy. Z opisu podejrzewała, że to mógł być jej demon, ale na wszelki wypadek kazała sercu być cicho, a tymczasem on sam pokazywał się jej w pełnej krasie, wywołując rumieńce na policzkach. Jeszcze przez dobre parę minut zerkała spod opadających włosów na boki, łudząc się nadzieją, że go jeszcze zobaczy, że to nie będzie tak, jak teraz. Tyle razy pisała do niego, jak bardzo chciałaby go ujrzeć, porozmawiać, ale nigdy nawet nie przypuszczała, że odbędzie się to właśnie tak.
                Może traktował ją jako zamkniętą sprawę, do której się nie wraca? Ale gdy w ten sposób próbowała o tym pomyśleć, serce tak boleśnie ściskało się jej w piersi, że miała ochotę usiąść i gorzko zapłakać. Przecież miał być jej przyjacielem… Jak bardzo była głupia! Jak bardzo naiwne było dziecięce serce! Demony są przecież ich wrogami, tak mówią im wszyscy wokół, ona sama zabiła już kilku słabszych, jednak… To, że przeżyła, zawdzięczała kaprysowi demonicznego księcia. A może czai się gdzieś w mroku? Tak mało światła wpada przez te mury.
                – Raum? Przyjacielu? – szepnęła, łudząc się, że może usłyszy. Nie mogła też tak zupełnie oderwać się od zajęcia, bo chodź byli niewidzialni dla ludzkiego zbiorowiska, to jednak wciąż była ze swoim nauczycielem. A jeszcze musiała tym razem sama obejrzeć nagranie filmowe, które wydobywało się od zmarłego.
                Biedna bogini przysiadła na boczku, podpierając głowę na ręce i beznamiętnie wlepiła spojrzenie w równe, jednotorowe, nierozgałęziające się nagranie. Ot, historia typowa dla czasów w których żył, nic wartego pozazdroszczenia, najwyżej status społeczny. Ale czy to go uchroniło przed śmiercią? Wycięła parę fragmentów i podała je Heptlingowi, aby skompletował dokumentację.
                Dopiero, gdy Shinigami zaksięgował zgon, oddając dziewczynie akta do sprawdzenia, zapytał mimochodem, czy nie pamięta żadnego z demonów, które widziała podczas pobytu w Piekle.
                – Nie, żadnego – potwierdziła szybciutko, chowając twarz za papierami, aż to wyglądało tak nienaturalnie, że aż śmiesznie. Nie chciała o nim nikomu opowiadać, to była jej tajemnica. W przeciwnym razie czuła, że mogłaby sprowadzić na niego kłopoty, a tego nie chciała.
                Heptling nie był w ciemię bity i chociaż nie od razu skojarzył wzroku dziewczyny, którym niemal pożerała pięknego demona, to teraz stawało się dla niego wszystko jasne. Zabrał jej z rąk kartki, odsłaniając zaczerwienione policzki i drżące ręce.
                – Na-naprawdę… – zawahała się, ale wówczas stary bóg ujął jej twarz w dłonie i zmusił, by na niego popatrzyła, chociaż uciekała wzrokiem na wszystkie możliwe strony i chowała go za długimi, mlecznymi rzęsami. Widział, że kłamie, całe jej ciało aż śpiewało o tym. W końcu utkwiła w nim nieme spojrzenie pełne bólu, zza szklanego spojrzenia malachitowych oczu.
                – Nic nie powiem… Przepraszam, wracaj beze mnie – poprosiła, wyrywając się w końcu i zostawiając wszystko na głowie Heptlinga.
                – Collette, wracaj natychmiast! To nie ma sensu! – krzyknął za nią, chwytając dziewczynę mocno za ramię. Chociaż się wyrywała i piszczała, ani na trochę nie poluzował uścisku, tylko jeszcze mocniej ją do siebie przyciągnął i unieruchomił stanowczym chwytem, dopóki nie przestała się szamotać. Potem po prostu nie wytrzymała i zaczęła płakać, kuląc się w kącie.
                – Hamuj się, na litość! Chociaż wyjdźmy stąd, bo ten smród naprawdę mnie dobije – westchnął Heptling, opuszczając zbiorowisko, w którym lament stawał się nieznośny, a w połączeniu z załamaniem nerwowym własnej podopiecznej stawał się niezwykle trudny do zniesienia – Wstawaj i przestań się mazać. Lepiej wyjaśnij mi, co takiego w nim było niezwykłego, że jest warty takiego szlochania – rzucił, podając dziewczynie rękę i pomagając się jej pozbierać z podłogi.
                Andatejka pokiwała głową i próbując się uspokoić, wyszła za bogiem śmierci. Nawet nie pytała, dokąd ją prowadził. Szła przed siebie, zagubiona w tym, co czuła i tym, z czym skonfrontowała się w rzeczywistości. Jedyne, czego była pewna to to, że nie rozumie. Nie otrzymał jej listów? Ale przecież znikały! Co prawda, dawno żadnego nie zaniosła pod rozłożyste drzewo na łące, ale mimo wszystko było jej przykro. Może powinna powiedzieć Heptlingowi? Znała go już na tyle dobrze, że może mu chyba zaufać…
                – Kiedyś też była taka jedna bogini, co to zakochała się w demonie. Nie radzę powtarzać jej losu, źle skończyła – zaczął mężczyzna, siadając pod rozłożystym drzewem i z wyraźnym westchnieniem ulgi opierając plecy o korę. Chwilkę pomacał się po kieszeni, szukając skręconego tytoniu, a kiedy go znalazł, zapalił i porządnie się zaciągnął, zanim znowu się odezwał.
                – Myślę, że nadszedł czas powiedzieć prawdę, co naprawdę wówczas się wydarzyło. 

piątek, 16 grudnia 2016

Wspomnienia demonów, część 54

~~ LIV ~~


Tak, jak dbał dotychczas o pozory, zmierzając w stronę miasta, tak teraz Sebastian nie zadał sobie nawet odrobiny trudu. Zresztą, pędzącego demona byli w stanie wypatrzeć tylko ptasi drapieżnicy, z racji ich doskonałego wzroku i zwiększonej intuicji łowcy. Może wyczuwali między sobą moc piekielnego kruka, narzucającego im bez trudu swoją wolę, a może nie. Nie ma takiego świadka, który powiedziałby, co się czaiło w ptasich umysłach. Poza tym, droga, jaką obrał do stawu była oddalona od ludzkich mieszkań, a także, jak się zdawało młodemu księciu, interesów, które mogłyby zaciągnąć robaczą ciżbę właśnie w to miejsce, w którym planował się zrelaksować.
                Im dłużej był w trasie, tym bardziej mgła podnosiła się z nicości i zajmowała kolejne terytoria, otulając drzewa, kamienie, a także ziemię, odgradzając je od świata nieprzeniknioną, miękką zasłoną. Każdy mijany przez demona obiekt tonął w białym tiulu magii i mistycyzmu, i chociaż ludzie w takich warunkach widzieli znacznie gorzej, on nadal nie miał problemu z percepcją rzeczywistości na zadowalającym poziomie. Nie była to może jego szczytowa forma, ale wystarczająco dobra, by w porę dostrzec zbliżające się zagrożenie, a to przecież głównie o to chodziło. Pojedyncze promienie światła, jakim udało się przedrzeć przez kotarę chmur, ginęły bezpowrotnie schwytane w półprzeźroczystej mgle, rozświetlając jej tunele i nadając nieco ciepła, zanim nie rozproszyły się zupełnie. Sama blada pani zdawała się dosięgać swoimi mackami nieba, łącząc się niepojętymi, niemal już nieistniejącymi kropelkami wody z błękitnym zwierciadłem wiszącym nad strudzoną ziemią, w którym co więksi marzyciele lub bardziej pobożni szukali ratunku, odkupienia i łaski.
                Jakież było rozczarowanie demona, gdy niemal u celu swojej wędrówki uderzył go w nozdrza odór gnijącego mięsa. Z niewymuszoną gracją zwolnił kroku i postanowił podejść bliżej, by przekonać się, co się stało. Dobiegające z oddali ludzkie głosy tylko pobudziły jego ciekawość, więc zadbał o wizerunek wystarczająco nierzucający się w oczy i zdecydowanym krokiem zbliżył się do zbiorowiska. Może trochę z nudów, z chęci zapewnienia sobie rozrywki, a może z potrzeby zrozumienia kierującymi ludzi motywów.
                Nie musiał nawet wsłuchiwać się do końca, bo śmierdząca woda wyrzuciła tuż obok niego na brzeg zdechłą rybę. Powoli przymknął oczy, niezadowolony, że planowaną kąpiel będzie musiał przełożyć i już zamierzał odejść, gdy przyprowadzono przed zbiegowisko zaniedbaną kobietę, która za wszelką cenę próbowała się wyrwać, gdy umieszczano ją siłą w wykopanym dole sięgającym jej do pół pasa. Krzyki nie robiły na nim żadnego wrażenia, za to gdy odwrócił nieco głowę, ujrzał na pobliskim drzewie parę wstrętnie zielonych, limonkowych tęczówek. Odruchowo przez twarz Sebastiana przemknął ledwie widoczny grymas, jednak wystarczająco wyraźny dla jego adresata.
                Demon nawet nie zamierzał się wycofywać. To, że jakiś znudzony bóg śmierci tu był to jeszcze nie znaczyło, że miał zmiatać stąd z podkulonym ogonem. Równie dobrze mógł poddenerwować swoją obecnością drugą stronę, czego nie zamierzał sobie teraz odmawiać. Przymierze, jakie zostało zawarte w dawnych czasach mówiło tylko o wzajemnym niezabijaniu się, nic więcej praktycznie nie regulowało. No, może poza małymi wyjątkami, w które Sebastian nie zamierzał się teraz zagłębiać. Oparł się wygodnie plecami o jedno z pobliskich drzew i spojrzał prosto w twarz żniwiarzowi, jakby rzucał mu wyzwanie, nazbyt ciekawy, czy rzucona przez niego rękawica zostanie podniesiona.
                Tymczasem zbiorowisko zaczęło rzucać wyzwiskami pod adresem kobiety, stawiać absurdalne zarzuty, że swoimi praktykami rodem z piekieł (tu Sebastian ledwo powstrzymał się od wesołości) sprowadziła nieszczęście i swoimi mocami otrzymanymi od diabła ( to było pewne ) sprowadziła chorobę i nieszczęścia, a także wytruła wszystkie ryby, chociaż niektórzy twierdzili, że powyższe to była kara boża za jej prowadzenie (tutaj głosy były podzielone). Niemniej jednak winą kobiety było to, że była kobietą, w dodatku potrafiącą myśleć, więc z automatu czarownicą, gdyż prawdziwa, pobożna niewiasta z samego nazwania powinna nie wiedzieć, a więc wiedzy nie posiadać i broń boże, jej nie praktykować. Najbardziej niezrozumiałe jednak dla demona było to, że nawet osoby, którym rzekomo pomogła, teraz świadczyły przeciwko niej. Taka hipokryzja odrzucała dziecko ciemności, chociaż nie brakowało jej w piekle, ale w tak podłym wydaniu zwyczajnie była niesmaczna, a nawet z lekka niestrawna, co odbijało się niekorzystnie na smaku podłych dusz ludzkich.
                Wkrótce potem rozpoczęła się egzekucja, a w stronę na wpół zakopanej poleciały kamienie, odbijające się od jej ciała, pozostawiające po sobie krwiaki, a nawet wyrwane mięśnie, gdy któryś z mężczyzn postanowił pofolgować swojej sile. Napiętnowanie przerodziło się niebawem w krwawy szał żądnych przemocy zaślepionych bestii, a demon z niesmakiem spojrzał w stronę żniwiarza, czy zamierza coś zrobić. Z jego wypranej z emocji twarzy nie mógł nic wyczytać, więc postanowił wtrącić się w przebieg wydarzeń. Nie musiał nawet podejść wystarczająco daleko, gdy lanca wbiła się w ziemię, tuż przed nim, a drogę zagrodził mu sam wysłannik śmierci.
                – Nie zbliżaj się do niej – warknął zza swoich okularów. – Ma umrzeć dopiero za cztery godziny, kiedy pozostanie krwawą, bezkształtną masą. Nic tu po tobie – dodał, unosząc ostrze w stronę demona na potwierdzenie swoich słów, że nie żartuje.
                Książę ciemności spojrzał na niego tak, jakby za chwilę miał się roześmiać i ujął eleganckim chwytem szczypcowym broń, odsuwając ją od swojej twarzy. Nie lubił negocjacji w tak napiętym towarzystwie, a przesadna powaga Wysłannika Śmierci napawała go śmiechem, więc tylko z lekka odsłonił kły.
                Heptling, bo o nim mowa, również nie zamierzał ustąpić. Jako honorowy żniwiarz miał bardzo mało dusz na koncie, które wykradły mu demony, a także był posłuszny prawu, które określało zasady postępowania Nieumarłych: w żadnym wypadku nie ingerować w ludzkie życie. Cieszył się jedynie, że zostawił swoją podopieczną w bibliotece, gdyż nie był pewien, jak zniosłaby zdarzenie tak bardzo przypominające jej własną śmierć. Zlecenie, które zostało mu odgórnie przyznane, musiało zostać wykonane, w jego kwestii należała decyzji, czy zabierze na nie swoich podopiecznych czy nie. Natomiast postawa demona, bo co do tego nie miał wątpliwości, gniewała go do tego stopnia, że zdarzyło mu się zgrzytać zębami, co na flegmatycznych pedantów było oznaką ogromnej furii.
                Jeszcze dobrą chwilę mierzyli się wzrokiem, dopóki demon nie postanowił się zabawić, a tym samym wcielić w życie swojego planu rozruszania sztywnego towarzysza. Skoro nie mógł po dobroci, to chciał wypróbować swoich sił w walce z czterookim.
                Demon lekko odbił się od ziemi, przemieszczając się w kierunku masakrowanej kobiety, na co Heptling nie mógł pozostawać obojętny i chcąc nie chcąc, ruszył za młodzikiem, który niebezpiecznie blisko kręcił się wokół ofiary, jak sęp czekający, kiedy jego obiad dokończy żywota. Honor nie pozwalał mu stracić swojego zadania, a duma Żniwiarzy kazała bronić słusznej sprawy.
                Naturalnie obaj zadbali, aby ludzkie oczy nie były w stanie ich dosięgnąć. Deszcz spadających kamieni potęgował tylko zabawę demona, który wręcz tańczył między nimi, ciągnąc za sobą Heptlinga w miejsce przewidywanego ciosu, a możliwość ruchu z przeciwnikiem godnym jego umiejętności powodowała narastającą ekscytację i zwiększony obieg adrenaliny we krwi, która pchała do działania. Stary bóg kierował się z kolei wieloletnim doświadczeniem, i choć rzuty głazami nie wyrządzały mu krzywdy, o tyle znacznie ograniczały jego zwinność i prędkość. Co więcej, jego broń była zbyt długa i nieporęczna, by mógł ją tak swobodnie atakować demona, nie narażając jej na szwank ze strony śmiertelników.
                Sebastian zręcznie unikał ciosów lancy, wyprowadzanych przez boga śmierci do tego stopnia, że ledwo zauważył, kiedy ten drugi zmienił taktykę i o mało co nie oberwał przez swoją nadmierną pewność siebie w plecy, tak gwałtownie opadając na ziemię, że wzniecił tylko tuman kurzu, a sam znalazł się w niewielkiej wyrwie, podobnej po upadku meteorytu, która odstraszyła zbiorowisko wieśniaków. Zabobonnie zaczęli coś nawijać o boskiej karze i rzucili się w popłochu do ucieczki, kiedy drugi wybuch ziemi przysypał ich piaskiem od stóp do głów.
                Tym razem to Heptling musiał awaryjnie lądować, broniąc się przed ciosem demonich pazurów, a i to pozostała mu znacząca szrama zdobiąca na czerwono koszulę. Tymczasem książę, chociaż jak stwierdził z zadowoleniem Shinigami, również otrzymał ranę kłutą w tym starciu, wydawał się jeszcze bardziej rozochocony, a jego oczy zaczęły dziko błyszczeć, dopóki po okolicy nie uniósł się obłędny, piekielny śmiech.
                – Dalej, okularniku! Walczymy o nią, prawda? – podjudzał demon, specjalnie wyrzucając w stronę boga jeden ze sztyletów, z którymi rzadko kiedy się rozstawał. Czekając na rozwój akcji prowokował swojego przeciwnika, zlizując odrobinkę krwi, jaka była na jego ramieniu. Naturalnie, bóg mu nie odpowiedział. Ostrze odbite od lancy zmieniło swój kierunek na tyle przemyślanie, że poleciało prosto w zakrwawioną kobietę, wbijając się z taką siłą w serce, że z łatwością zatopiło się w piersiach, skracając żywot nieszczęśnicy. Jej głowa opadła bezwładnie do przodu, a demon zdążył jeszcze wyrwać z niej swoją broń, zanim dopadł go poturbowany mężczyzna, celując mu ostrzem prosto w gardło. Tego ruchu nie przewidział i był rozwścieczony na siebie samego.
                – Uznajmy, że mamy remis. W końcu nie możemy się zabić – zaproponował zadowolony czerwonooki, obserwując, jak dusza powoli opuszcza ciało. Z ran zaczęły wyciekać filmowe nagrania, które bynajmniej nie ciekawiły młodego księcia. On zrobił to, co chciał od początku: nie dać tyle bezsensownie cierpieć. Akurat ta dusza wcale go nie interesowała, to, co pchnęło go do działania było raczej własną pychą i nudą. A ten nóż przy gardle… Mógłby już go schować, bo nawet nie jest w stanie go zabić.
                – Obyście wszyscy powyzdychali – warknął zielonooki.
                – Dziękuję za komplement! – zawołał wesoło de mon, salutując żniwiarzowi, co jeszcze bardziej irytowało go i powodowało, że gotował się od środka ze wściekłości, po czym stracił na chwile czujność a Książę Czeluści opuścił zadowolony pobojowisko, zerkając na ramię, które niemal się już zdążyło wygoić.
                Pozostawiając za sobą pobojowisko Raum oddalił się lekki duchem i nawet zdecydowany, by zająć się raz a dobrze sprawą Ryszarda. Nie będzie nawet specjalnie kombinował, aby ułożyć jakiś plan: poczeka na dogodną okazję i zda się na los. Od swojego pana miał tylko jedno wskazanie: miał się tym zająć cicho, bez śladów i bez świadków. Poniekąd bardzo go cieszył ten ruch, gdyż po wyeliminowaniu konkurentów do tronu książę Robert będzie mógł śmiało zająć tron Normandii, a to przecież stanowiło pierwszą cześć życzenia, na której opierał się kontrakt Druga część nieco się skomplikowała przez tę Herlevę, ale demon wierzył, że sobie poradzi. Wszak nie bez powodu był księciem ciemności, a to że służba była karą, to inna sprawa.
                Zadowolony wrócił z trasy i postanowił udać się od razu do Falaise, gdzie planował zastać królewską głowę. Sam, poprzez związek z Robertem miał bardzo wysoki status i nawet nie musiał się specjalnie uciekać do diabelskich sztuczek, aby dostać się tam, gdzie chciał. Posunięcie to okazało się nawet nad wyraz dobre, bo przy okazji spotkał królewskiego posłańca, który oddał mu swoje listy z nadzieją, że dostarczy je prosto do rąk monarchy.
                Sebastian byłby głupi, gdyby oddał je, nie znając wcześniej ich zawartości. Zdecydowanym ruchem przełamał lak, otwierając pisma, nie troszcząc się o to, że ktoś go zobaczy. Po pierwsze, nie wyglądałoby to podejrzanie, a po drugie, po zakończeniu lektury wykorzysta swoje zdolności, aby pieczęć znów wyglądała jak nienaruszona. Demony,  z cała swoją mocą nie mogły bowiem tworzyć coś z niczego, to potrafił tylko Bóg. Natomiast wszelkie kosmetyczne poprawki, zmiany kształtu, materii, to wszystko było w zakresie ich możliwości. Zwyczajna drewniana łyżka mogła się stać na potrzeby widowiska sztućcem wykonanym z czystego złota, ale gdyby demon nie miał niczego, nie zrobiłby nawet tej drewnianej, najzwyklejszej, chociażby i z drzazgami.
                Listy wyglądały obiecująco. Otóż władca Francji prosił głowę Normandii o wsparcie udzielone mu, aby zwyciężyć i uciszyć zbuntowanego brata i matkę. Demon szybko kalkulował w myślach, czy taka ingerencja przyniesie korzyści jego panu i o jaką nagrodę dobrze byłoby się ubiegać w zamian za przysługę. Na pewno wzrośnie jego pozycja na arenie międzynarodowej, rozszerzy swoje wpływy na dwór francuski, a także może nawet poszerzy pokojowo swoje terytoria. Ponadto, przynajmniej na tej granicy będzie tymczasowo pokój.
                Demon zboczył nieco z kursu, aby zahaczyć o zbiory z mapami, aby na pewno podjąć dobrą decyzję. Na razie wstrzyma się z odpowiedzią, przynajmniej dopóki nie pozbędzie się Ryszarda. Dopiero po tym kroku będzie mógł podjąć kolejne, bez obawy o przyszłość, a w związku z zaistniała sytuacją, sprzątnięcie królewskiego brata stało się sytuacją dość palącą.
                Ze względu na posiadane wpływy dwór francuski był bardzo dobrą inwestycją na przyszłość i tego Sebastian był pewien. Jednak nie zamierzał nazbyt udzielać się w zaprowadzeniu porządku na dworze Henryka I. Miał nieco bardziej zagmatwaną sytuację niż jego obecny pan, ale w porównaniu do piekielnych zawiłości dziedziczenia, ludzkie prawo było drobnostką. Natomiast po dłuższym ślęczeniu nad mapą wypatrzył teren o sporym znaczeniu politycznym i w przyszłości, za swe usługi postanowił się domagać Vexin, wraz z jego stolicą.
                Los zdawał się sprzyjać młodemu demonowi w każdym z jego poczynań, bo swoim wyczulonym słuchem zdołał usłyszeć, że król Ryszard wybiera się na polowanie, więc postanowił działać. Po szybkiej kalkulacji oszacował, że obecność Roberta nawet nie jest konieczna, no chyba, że dostanie oficjalne zaproszenie, ale osobiści wolał, aby go tam nie było. Wystarczył cień le diable, aby jego plany zostały wprowadzone w życie, przy wykorzystaniu prawdziwych, piekielnych mocy. Niewiele myśląc, demon wyszedł ze swojego azylu, naciągając na dłonie rękawice z czarnej, aksamitnej skóry i ruszył pewnym krokiem przed siebie, by wykonać zadanie z największą precyzją, na jaką go było stać. Chwilę później, korzystając z zacienionego korytarza zmienił się w swoją kruczą formę i wyleciał przez okno, czekając przy bramie wartowniczej, aż cały orszak wreszcie się zbierze, gotowy do wymarszu, a ciężkie wrota ze skrzypieniem uniosą się po raz ostatni dla króla.